Drzewa szumiały majestatycznie, z każdego kąta buchała
prymordialna fragrancja listowia i igieł. Z oddali dobiegał śpiew
ptaków. Hermiona szła przez pradawną puszczę, rozkoszując się
nieposkromioną, dziką przyrodą, która kryła w sobie moc
niezbadaną do końca nawet przez najpotężniejszych czarodziejów.
W pewnym momencie poczuła powiew wiatru. Był lekki, ale niósł w
sobie coś niepokojącego, jak gdyby zgniliznę. Hermiona wzdrygnęła
się, ale im bardziej próbowała się pozbyć tego poczucia, tym
bardziej zły powiew plątał się wokół niej. Woń już nie była
nieprzyjemna. Teraz była złowieszcza, oblepiała pannę Granger
warstwą oleistej zgryndzy. Poczuła, jak włos Jerzy się jej na
głowie. Było to takie dziwne, ciężkie i straszne uczucie, jak
gdyby chodził po niej jakiś czarny oblech…
Las nagle pociemniał. Trawa czerniała, na drzewach pojawiły się
tajemnicze, wstrętne liszaje, zaczęły usychać i wić się.
Niefortunna wiewiórka, którą coś złowrogiego dosiągło w
połowie skoku, runęła jak kamień pod nogi Hermiony.
Panna Granger przerażona rozejrzała się dookoła. Wszędzie wokół
szerzył się rozkład, degradacja i śmierć. Chciała
uciekać! Zaczęła pędzić co sił w nogach. Usychające drzewa
przepoczwarzały się w groteskowe, powykręcane rewenanty,
wyciągając ku niej sękate gałęzie. Chciała sięgnąć po
różdżkę, ale przekonała się… że zgubiła! Teraz zdana była
jedynie na własną zręczność.
Ale nie na wiele się jej to zdało. Jedno z trupich drzew machnęło
wykikuconą gałęzią i wplątało się w jej szatę. Hermiona
zachwiała się, straciła równowagę i zaryła nosem w ziemię.
Próbowała się wyplątać, wyswobodzić, szarpała się z
osaczającymi ją gałęziami – nic z tego…
Nagle zobaczyła kątem oka jakiś blask. Zimne, złowrogie lśnienie
pomiędzy drzewami. Przerażona odwróciła głowę w tamtą stronę.
Źródłem światła był dwumetrowy kryształ, a wokół niego
pląsała postać z kapturem na głowie, w szacie koloru zakrzepłej
krwi…
- Sherwood!
– krzyknęła Hermiona, podrywając się do siadu. – Sherwood
umiera!
Ale nie
była w Sherwood. Leżała w łóżku w skrzydle szpitalnym Hogwartu,
przykryta grubą kołdrą. Wokół niej zgromadzili się przyjaciele:
Luna, Harry, a nawet Draco. I jeszcze ktoś… ten fajny Severus.
Pani Pomfrey przyglądała się bacznie z pewnej odległości, gotowa
wkroczyć w razie czego.
- Jak się
czujesz? – zapytał Harry.
- Tak sobie,
ale… Sherwood jest w niebezpieczeństwie! Widziałam rozkład,
zgniliznę… Całemu lasowi grozi zagłada!
- Spokojnie,
Hermiono – powiedział Snape, przytulając ją. – To tylko zły
sen…
- Nie! To
nie był sen! – krzyknęła. – To się dzieje naprawdę! Przecież
tam byłam!
- Byłaś
tutaj – zauważył Malfoy. – Wszyscy cię pilnowaliśmy.
Hermiona
westchnęła.
- Jakby ci
to wytłumaczyć… Fizycznie byłam tutaj. Ale duszą byłam w
Sherwood, i wszystko czułam tak wyraźnie, jakbym była fizycznie.
To znak!
- Oj tam –
powątpiewał Draco. – Taka już natura ludzka, że we wszystkim
szuka znaczenia. Po wyrzyganiu żywej wiewiórki człowiek chciałby,
aby to wszystko miało jakiś sens…
- Nie ze mną
te numery, Malfoyu – zgasiła go. – Zapomniałeś, że jestem
córką Herne’a?
- Przecież
sama nie wiesz, co to naprawdę znaczy! – argumentował Snape.
- Trochę
już wiem. Nad Sherwood krąży widmo zagłady. Opowiedzieć wam
szczegółowo?
- Najpierw
zawołamy profesor Trelawney.
-
Wspominałam już może, że ja też się znam na wróżbiarstwie? –
powtórzyła Luna z lekką irytacją. – Jak na moje oko, Hermiona
może mieć rację.
- Może i
tak, panno Lovegood – przyznał Severus. – Ale kiedy widzę coś
dziwnego, to wolę się upewnić, czy ktoś inny też widzi to samo.
Zwłaszcza ktoś kompetentny.
Sybilla
Trelawney przyszła zawołana po kilkunastu minutach. Z dużym
zajęciem zbadała Hermionę i wysłuchała jej relacji.
- Jako
przepowiednia to jest autentyczne – oceniła z poważną miną. –
Ale niektóre rzeczy nie są dla mnie jasne. Na przykład, kiedy to
się właściwie zdarzy.
- To się
już dzieje! – odpowiedziała Hermiona. – Teraz, w tym momencie!
- Mówi pani
o tym ze sporą pewnością siebie, panno Granger – wtrąciła pani
Pomfrey.
- Wiem takie
rzeczy, przecież jestem córką Herne’a – stwierdziła Hermiona
z przekonaniem. – Od razu wiem, kiedy z Sherwood dzieje się coś
złego.
Co prawda
nigdy nie doświadczała czegoś takiego, ale tym razem po prostu
wiedziała, że nie mogła się mylić.
- Przerypane
być córką Herne’a – zauważył Draco. – Dostajesz skurczy i
rozkurczy za każdym razem, kiedy ktoś rozpali w lesie ognisko…
- To coś
gorszego niż zwykłe palenie ogniska. Wysysają z Sherwood wszystko,
nie tylko magię, ale i siły natury! Jeżeli w ciągu kilku dni się
ich nie powstrzyma, to…
Zacisnęła
zęby, na czoło wystąpiła jej napięta żyła.
- To co? –
zapytał zaniepokojony Harry.
- Zrobi się
wielka jama potencjału! Tam jest taka energia, że nie macie
pojęcia! Jeżeli jej zabraknie, to cała czarodziejska Anglia weźmie
i się rozleci! A nie ma gwarancji, że i mugolska nie oberwie!
-
Powiedziałaś, że wysysają – przypomniał Mistrz Eliksirów. –
Ale kto? Śmierciożercy?
- Pewnie
tak.
- Widziałaś
Walrussa?
- Nie, jego
tam nie było. Tylko postać w upiornej bordowej szacie. Ten kryształ
świecił, a ona wokół niego tańcowała. Pewnie w krysztale
gromadzą tę energię, a tamten ktoś się od niej ładuje.
- Myślisz,
że dadzą radę wydoić wszystko? – zapytał Harry.
- Załóżmy,
że to możliwe. Musimy coś zrobić! Inaczej zniszczą całą
puszczę i jeszcze więcej!
- Tam się
zagnieździła jakaś naprawdę gruba szyszka – stwierdził Snape.
– Do dyrektora!
Albus
Dumbledore siedział w gabinecie i przyglądał się Srebrnej Strzale
Herne’a. Od kiedy panna Granger przekazała mu ten artefakt pod
opiekę, stał on u Dumbledore’a w sekretarzyku. Strzała do tej
pory lśniła jasnym srebrem, od paru jednak godzin wydawała mu się
dziwnie pociemniała, jak gdyby okopcona. A przecież nikt tu nic nie
palił!
Rozległo
się stukanie do drzwi. Dumbledore podniósł wzrok znad strzały.
Drzwi otworzyły się i do środka weszła Hermiona. Była blada, z
podkrążonymi oczami, po bokach podtrzymywali ją Snape i Luna
Lovegood.
- Na
Merlina, co pani wyprawia, panno Granger?! – zirytował się
dyrektor. – Powinna pani być w łóżku!
- O ile
jestem “różą Hogwartu”, to nie czas żałować mnie, gdy płoną
lasy – odparła Hermiona.
- Pani
ciągle jeszcze majaczy? – nie zrozumiał Dumbledore. – Proszę
przynajmniej usiąść!
Młoda
stażystka zatem usiadła i przedstawiła dyrektorowi sytuację.
- Hm, to
wygląda naprawdę poważnie – podsumował, wysłuchawszy jej
opowieści. – Jeżeli Sherwood utraci swoją energię, to cała
Anglia przewali się w głąb ziemi!
- A Szkocja?
– dopytał Harry.
- Szkocja
pewnie też, a jeżeli nawet nie, to i tak będzie z nią bida.
- Sam pan
widzi, panie dyrektorze – zauważyła Hermiona. – Sprawa jest
niecierpiąca zwłoki. Muszę ratować Sherwood i potrzebuję pomocy.
- Co
takiego? – Dumbledore spojrzał na nią jak na szaloną. – Niech
pani tak nawet nie żartuje, panno Granger! Nie ma ostatnio tygodnia,
żeby ktoś nie próbował pani zabić!
- I właśnie
dlatego chciałabym już z tym skończyć. No, dyrektorze, tak bardzo
proszę…
- Czy pani
sama siebie słyszy? – stary Drops zmarszczył brwi. – Jest pani
za słaba. Jako dyrektor nie mogę narażać pracowników.
- Nie w
takich tarapatach już bywałam. Czemu ta strzała taka okopcona?
Panna
Granger wyciągnęła rękę do Srebrnej Strzały Herne’a, żeby
spróbować zetrzeć z niej to, co wyglądało na sadzę. W jednej
chwili poczuła, jakby coś nią potrząsnęło, a kiedy spojrzała
ponownie, strzała znów błyszczała, cały osad znikł. A ona sama
poczuła, jak wstępują w nią nowe siły.
-
Widzieliście to? – upewnił się milczący dotąd Snape.
- Już
mi całkiem dobrze – stwierdziła Hermiona. – No to kiedy, panie
dyrektorze, zaczynamy ekspedycję ratunkową dla lasu Sherwood?
- Zajmę się
tym jak najszybciej, panno Granger. Ściągnę samych najlepszych
czarodziejów.
- Ale beze
mnie to nie wyjdzie!
Dumbledore
uderzył pięścią w blat.
- Moja
odpowiedź brzmi: nie! Kategorycznie zabraniam, niech pani nawet nie
próbuje nic robić za moimi plecami. Wyzdrowieje pani, to
porozmawiamy.
- Ale ja
jestem córką Herne’a! Muszę tam być!
- Sama pani
przyznała, że nie wie, co to tak naprawdę znaczy.
- Ale
zaczynam wiedzieć!
- Zawiadomię
aurorów, wszystko załatwią i dadzą pani znać, kiedy będzie
bezpiecznie. A teraz do łóżka!
Wracali we
trójkę w minorowych nastrojach. Już nie do Skrzydła Szpitalnego,
a do gabinetu Mistrza Eliksirów, gdzie czekali Potter z Malfoyem.
- No i jak?
– zapytał Harry na widok Hermiony.
-
Beznadziejnie. Drops nie chce się zgodzić, żebym jechała.
- Spoko,
Mionella – Draco położył uspokajająco dłoń na jej ramieniu. –
Pojedziemy i zrobimy to w twoim imieniu specjalnie dla ciebie.
- Dzięki,
chłopaki, ale… tak się nie da – Hermiona miała łzy w oczach.
– Muszę zażegnać niebezpieczeństwo, to moja misja jako córki
Herne’a.
- No to
trochę kicha – stwierdził Malfoy. – Na pewno nie da się nic
zrobić?
- A co byś
chciał, skoro dyrektor zabronił mi się angażować?
Severus
Snape chrząknął znacząco.
- Może i
Albus Dumbledore jest największym czarodziejem naszych czasów, ale
zdarzało mu się podejmować decyzje, które były, delikatnie
mówiąc, kontrowersyjne – powiedział. – Liczmy, że tak jest i
tym razem.
Spojrzeli
na niego w zaszokowanym milczeniu.
- Tylko jak
znaleźć tego kogoś, kto rozwala las? – zastanawiał się Harry.
– Sherwood jest ogromny, przetrząsanie go zajmie nam nie wiadomo
jak długo.
-
Potrzebujemy kogoś – uznała Hermiona – kto ma szybką miotłę
i dużo wolnego czasu.
- Chyba znam
kogoś takiego – powiedział Malfoy. – Lecimy do Londyna!
Późnym popołudniem po ulicy Śmiertelnego Nokturnu kręciło się
wielu niebezpiecznych i strasznych ludzi, załatwiających tu
rozmaite swoje ciemne interesy. Niektórzy z zimną wrogością
wpatrywali się w stanowczo zbyt dobrze ubraną czwórkę, która
szybkim krokiem przemierzała ulicę.
Hermiona czuła się nieswojo, wymieniając spojrzenia z bywalcami
Nokturnu, ale jeszcze bardziej niepokoiły ją myśli o tym, co przez
ten czas musi się dziać w Sherwood. Gdyby tak można było choć na
chwilę zapomnieć o zmartwieniach, na przykład znikając na moment
z Severusem pod kołdrą… Ale to na nic, nie miała kołdry.
Trzeba było działać jak najszybciej. W nocy i tak widoczność
będzie marna, ale jeżeli uda się dotrzeć na miejsce nad ranem,
może uda się przyłapać złoczyńców, kiedy będą jeszcze spali?
A w ogóle ilu ich tam jest?
Hermiona, Snape, Harry i Draco zatrzymali się w końcu przed barem o
nazwie “Pędząca Śmierć”. Na szyldzie namalowana była posępna
postać w czarnym kapturze i z kosą, pochylona nad aparaturą
destylacyjną. Przed wejściem do lokalu stał czterometrowy metalowy
stojak, w którym lśniły miedzią i chromem wypasione miotły.
Wokół drzwi kręciło się kilku młodocianych czarodziejów.
Ciemne okulary, brody, skórzane szaty, u niektórych zarzucone na
gołe ciało. Ze dwóch miało na szatach dżinsowe kamizelki z
napisem na plecach: “DZIKI GON MC”. Palili papierosy i
porozumiewali się w sposób ordynarny.
- Kurde
balans, ale mnie dupa boli. Napiłbym się wódy albo dał komuś po
mordzie –stwierdził jeden refleksyjnie. Wtem zauważył Hermionę
i dodał: – Fajne cycki!
- Co za
ostatni margines społeczny – warknęła panna Granger z
obrzydzeniem. – Akurat w sam raz do tej roboty.
Weszli do
środka. W spelunie panował gwar głosów zmieszanych z obleśnymi
rechotami, przez które z trudem przebijało się ciężkie granie ze
sceny. Przypomniało to Snape’owi, że miał kupić u braci
Weasleyów dwa funty świeżego rechotu w proszku, ale przez te
wszystkie cyrki z Hermioną zupełnie zapomniał.
- Hej,
przyjacielu, skąd masz taką klawą mietłę? – rzucił ktoś do
Severusa.
Lokal był pełen członków gangu miotłocyklowego, a pod najdalszą
ścianą stał stolik honorowy. Siedział tam we własnej osobie
Blaise Zabini, ubrany w skórzaną kurtkę, pod którą miał
rozchełstaną złotą koszulę. Na głowie zainstalował sobie
fryzurę typu “płetwa”, wraz z ondulowaną grzywką. Całości
dopełniał hiszpański wąsik i wypasiony kolczyk w uchu.
- U can’t
touch this! – zawołał Mistrz Eliksirów na jego widok.
-
Profesor Snape? – Blaise uśmiechnął się szeroko. – Ledwo
poznałem w tych włosach!
- I nie
tylko profesor! – zawołał Draco Malfoy, wysuwając się zza
pleców Severusa.
- Hooo,
żółwik, Smoku! – ucieszył się wódz klubu Dziki Gon MC,
niegdyś jeden z lepszych kumpli Dracona. – Co tam u was, jak was
tam Merlin miłuje i co z wami robi ta dwójka Gryfonów?
- Ci państwo
są z nami – powiedział Severus i dla podkreślenia swoich słów
złapał Hermionę za biodro. To samo zrobił Malfoy z Harrym. –
Słuchaj no, Zabini, mam sprawę. Nie zrobilibyśta sobie jakiejś
jamborki w rejonie lasu Sherwood?
Pokrótce
cała hogwarcka czwórka opowiedziała Blaise’owi ostatnie
dramatyczne wydarzenia i wprowadziła go w tragiczną sytuację
Sherwood.
- Trzeba,
żeby ktoś rozpoznał las z góry i zlokalizował dziadów –
podsumowała Hermiona.
- I co będę
z tego miał? – Zabini pozostawał sceptyczny.
- Se
wpiszesz do portfolio – odparł Malfoy.
- Trochę
mało.
- Kiedy
trzeba komuś pomóc, Ślizgon pyta: “za ile?” – stwierdził
Severus. – Kiedy trzeba zrobić komuś kuku, Ślizgon pyta: “kiedy
mam zacząć?”
- Dobra,
panie psorze! – Zabini wybuchł śmiechem. – Prawie się dałem
przekonać, chociaż już od jakiegoś nie jestem Ślizgonem.
- Nie ma
czegoś takiego jak “były Ślizgon” – Mistrz Eliksirów
obstawał przy swoim. – Slytherin to więcej niż tylko dom, to
charakter.
Blaise
pociągnął piwa ze szmaragdowego kufla, spojrzał w lewo, spojrzał
w prawo.
- Dobra,
zrobimy se z nimi ustawkę, kimkolwiek oni są. Kiedy mamy zaczynać?
- O świcie
chcę was widzieć w Sherwood – powiedziała Hermiona. – Na
skraju ośrodka.