piątek, 26 grudnia 2014

Rozdział 6


Po przebudzeniu Severus czuł się dziwnie. Kręciło mu się w głowie, w żołądku czuł jakąś ociężałość, nogi mu się trzęsły… Przede wszystkim jednak wypełniały mu kalotę natarczywe i bardzo twarde myśli o pannie Granger.
Wciągając na siebie kalesony, Snape ze zgrozą zdał sobie sprawę, że jeszcze dzisiaj nie myślał o Lily. A to było niedopuszczalne! Od wielu lat Mistrz Eliksirów był wierny prostej zasadzie: myśleć o Lily co najmniej piętnaście minut dziennie, codziennie. Zazwyczaj poświęcał temu chwilę rano, zanim z łóżka się zwlókł, żeby się odpowiednio nastroić na cały dzień. Kula muzyczna, którą kupił od braci Weasleyów, bardzo mu przy tym pomagała. A tego ranka nic! Zamiast Evansówki wciąż uparcie zwidywała mu się Hermiona.
Stażystka, którą wcisnął mu Dumbledore, była pyskata i miała lekkie jakby problemy ze zrozumieniem stosunku podległości służbowej. Mimo wszystko jednak… Pamiętał Granger z czasów, gdy była jeszcze uczennicą. Musiał przyznać, że od tego czasu zrobiła się z niej całkiem atrakcyjna i apetyczna wiedźma. Nawet bardzo… Cóż, będzie się teraz cieszył każdą chwilą jej obecności. A gdyby tak jeszcze przestała się go o wszystko czepiać i wprowadzać na siłę własne pomysły, to już w ogóle…
Uniósł głowę, czując, jak wstępują weń siły. Może i panna Granger uważa go za abnegata, oblecha, nieudacznika i po prostu zwyczajnego dupka, ale on, Severus Snape, udowodni, że jest inaczej! I wtedy w końcu się okaże, że Panna Wiem-To-Wszystko się myli!
Mistrz Eliksirów niezwłocznie przystąpił do działania. Zapuściwszy za pomocą kuli jakiś mugolski przebój, skrzesał różdżką ogień pod kociołkiem, wrzucił do środka starannie odważone składniki, nie zapominając o najważniejszym – włosach z ogona centaura. Zagotował, wymieszał, na koniec zgasił ogień i odstawił kociołek w chłodne miejsce do wystygnięcia. Potem poszedł na lekcje.
Dzień w pracy wyglądał całkiem znośnie, chociaż większość współpracowników i uczniów Severusa denerwowała. Wewnątrz siebie wyczekiwał momentu, kiedy po raz kolejny spotka Hermionę. Cóż, może rzeczywiście traktował ją zbyt ostro i powinien dać jej jeszcze jedną szansę… Zajrzał więc do Granger z wizytacją. Siedział w tylnym rzędzie i wpatrywał się w młodą stażystkę jak testral w malowane wrota, upajając się brzmieniem jej głosu. Kiedy zaś rozmawiali po lekcji, wymieniając uwagi robocze, Snape do tego stopnia wbił wzrok w nogi Hermiony, że zupełnie go to rozproszyło i nie słuchał, co ona do niego mówi, tylko potakiwał. Potem uznał, że to całkiem niezła taktyka.
Po lekcjach, chcąc osiągnąć pewien cel, Severus postanowił wybrać się do Hogsmeade. Najpierw wrócił do swych kwater i wydobył z materaca zachomikowane tam oszczędności. Następnie wyjął z szafki kolejne działki Amortencji, a także skrzaciego bimbru i paru innych ciekawostek. Schował to wszystko pod szatą, zawiesił na drzwiach kartkę z napisem: „Nie wchodzić – badania alchemiczne”, po czym ruszył w miasto.
Nie spodziewał się, że u zielonowłosej klientki będzie tak ciężko. Wiedźma kupiła od niego połowę towaru, po czym stwierdziła, że nie spodziewała się tak dużej dostawy, a poza tym aktualnie nie ma pieniędzy. Severus użył na niej swego (nie)wątpliwego uroku osobistego, dzięki czemu wytargował jeszcze dziesięć galeonów, ale resztę towaru musiał opchnąć gdzie indziej.
Wobec tego Snape poszedł znowu do Weasleyów, gdzie za parę knutów kupił tanią maskę goblina oraz trochę proszku Fiuu. Tego ostatniego użył, aby przedostać się na ulicę Śmiertelnego Nokturnu. Założył maskę, żeby go przypadkiem nikt nie poznał, schował się w zaułku i stamtąd nagabywał przechodzących ulicą młodych czarodziejów.
- Papierosy, spirytus, skrzaci bimber! Papierosy, spirytus, skrzaci bimber! Hej, chłopcze, chcesz wyrwać fajną wiedźmę? Sprzedam ci Amortencję za jedyne dwa galeony, to prawdziwa okazja, taniej nigdzie nie znajdziesz…
Dzięki temu udało mu się zmonetyzować resztę zapasu, chociaż sporo to potrwało. Ale nie było rady. Miał zakupy do zrobienia.
Do planu Mistrza Eliksirów należało gruntowne poprawienie sobie stylówy, dlatego najpierw poszedł do krawca.
- Czym mogę panu służyć, profesorze? – starszy mężczyzna, łysy, z długą brodą i w okularach o sześciokątnych szkłach, bez trudu rozpoznał Snape’a. Musiał go znać z gazet, no bo skąd?
- Chciałbym kupić szatę – zadeklarował Severus. – Ale nie byle jaką, tylko porządną.
        Zanim krawiec zdążył wstać z krzesła i zaprezentować ofertę, oczy Snape’a padły na stojący w kącie manekin. Miał on na sobie długą, czarną szatę z lakierowanej skóry. Kołnierz był rozłożysty, ozdobiony wytłoczonymi wężami, a na barkach sterczały dwucentymetrowe srebrne kolce. Nabijane ćwiekami były także mankiety, szwy po bokach, a także pasek.
- A po ile ta będzie? – zapytał Snape.
- Czterdzieści galeonów i dwa sykle – odparł krawiec.
- Biorę – powiedział Severus bez namysłu. – Tylko że… Napacykuj pan coś jeszcze na plecach.
      I tak, za dodatkowe pięć galeonów, z tyłu kurtki zaczął się wić srebrno-zielony wąż. Prężył się w zwojach, kłapiąc ku patrzącemu rozdwojonym językiem i potężnymi kłami, a towarzyszył mu napis: „Slytherin Pride Worldwide”.
- Zapakować? – zapytał krawiec.
- Nie trzeba, założę – odparł Severus.
        Kiedy wyszedł ze sklepu na ulicę, czuł się w pewnym sensie zupełnie nowym człowiekiem. Gdyby tak do kompletu jeszcze buty… Ale nie kupił butów, bo akurat przechodził obok sklepu z używanymi miotłami i na wystawie zobaczył coś, co wprost musiał mieć. Czarna miotła! Hebanowy, lekko wygięty kij, wiecheć czarny jak pierze czarnej kury, prędkość maksymalna 223 mil na godzinę, przebieg – 5 tysięcy mil, bezwypadkowa. Ktoś pozbywał się jej wprost za bezcen…
- No dobra, gdzie jest haczyk? – zapytał Snape sprzedawcę, wparowawszy do sklepu.
- Haczyk? – nie zrozumiał ekspedient.
- Niemożliwe, żeby taka miotła poszła tak tanio.
- Cóż… – zakłopotał się sprzedawca. – Trochę jej się hamować nie chce, trza by ją dać do przeglądu…
- Jajca tam z przeglądem, kupuję! – i Mistrz Eliksirów aż wybuchł śmiechem. No nic, w razie czego da się ją pani Hooch do obejrzenia.
      Siecią Fiuu wrócił Severus do Hogsmeade, a stamtąd przeleciał się na nowym nabytku do Hogwartu. Miał odlot, co się zowie. Lawirował nad błoniami i jeziorem, wyjąc: Born to be wi-i-ild…
     Kiedy prześlizgnął się do swoich komnat, z zadowoleniem stwierdził, że przygotowany rano eliksir całkiem nieźle się uleżał. Snape zaczerpnął garść, nałożył sobie na włosy, bardzo dokładnie wtarł, rozprowadził, spłukał i czynność powtórzył. Na koniec osuszył włosy zaklęciem.
    Stanął przed lustrem i z trudem sam siebie poznał. Miejsce przetłuszczonych, pozlepianych, lepkich strąków zajęły rozbuchane, puszyste fale o odcieniu z lekka kasztanowym.
- No proszę, Severusie – powiedział do swojego odbicia. – Panna Granger może nosić bardziej wymyślne fryzury, ale ty masz po prostu ładniejsze włosy.

       Następnego dnia Dumbledore zwołał radę pedagogiczną. Mistrz Eliksirów rozmyślnie się na nią spóźnił, żeby tym większe zrobić wrażenie. Rzeczywiście, widok czystowłosego Severusa zaszokował niejednego spośród nauczycieli.
- Ja nie mogę, ale z niego ciastek! – pisnęła z zachwytem Ania Szafraniec.
Hermiona spojrzała na nią z politowaniem: stażystka od zielarstwa zdawała się kryć w sobie nieprzebrane zasoby żenady. Sama jednak musiała przyznać, że Snape, chyba zupełnym przypadkiem, wyruszył tego dnia w podróż do kresu seksowności.
- Przepraszam za spóźnienie – powiedział Snape tonem, który dobitnie wskazywał, że wcale mu nie jest przykro.
- Ach, profesorze, widzę, że umył pan włosy – uśmiechnął się Dumbledore. – Cóż, w pana przypadku rzeczywiście mogło to zająć dłużej, niż się przewidziało… Niech pan siada.
       Rada była jak zawsze nudna. Severus jednak przez cały jej ciąg widział, że Hermiona często na niego spogląda. Być może czuła zazdrość na widok jego włosów po metamorfozie… Na jej zerknięcia reagował więc uśmiechem pełnym wyższości i pewności siebie. Panna Szafraniec najwyraźniej uznała, że uśmiechy do niej są skierowane, i zaczęła przez całą szerokość stołu trzepotać do Snape’a rzęsami. W pewnej chwili zdjęła okulary, żeby trzepotanie było tym lepiej widoczne, przez co dostała reprymendę od dyrektora.
      Wreszcie porządek obrad dobiegł końca i stary Albus zapytał, czy ktoś chciałby zgłosić sprawy różne. Severus podniósł rękę i wstał z krzesła.
- Mam taki pomysł – przemówił, od czasu do czasu rzucając okiem w pannę Granger. – Otóż wydaje mi się, że personel Hogwartu powinien mieć bardziej urozmaicony repertuar rozrywek i możliwości rozwoju osobistego. Dlatego proponuję utworzyć na terenie szkoły infrastrukturę rozrywkową, w tym kręgielnię i siłownię. Można by je urządzić w jakiejś przybudówce koło chaty Hagrida…
       Niemal wszyscy spojrzeli na Snape’a jak na wariatuńcia.
- Kręgielnię jeszcze rozumiem – stwierdził Dumbledore. – Ale siłownię?
- No właśnie – zawtórowała mu McGonagall. – Mielibyśmy pakować jak mugole? Oryginalny pomysł, nie ma co.
- Moim zdaniem – odparł Severus wyniosłym tonem – takie coś miałoby całkiem spore powiedzenie. Wszyscy dziś mówią, że powinniśmy nieco zbliżyć się do mugoli, nie żeby zaraz się integrować, ale żeby w razie czego nie wyglądać między nimi obco.
- Ech tam, już nie przesadzajmy z tym zbliżaniem się do mugoli – burknął Lupin. – Niech pan lepiej od razu się przyzna, że chce sobie po prostu wyrzeźbić muskuły, profesorze Snape.
- No więc chcę. I co z tego? – zapytał Mistrz Eliksirów zaczepnie.
- Spokój! – zainterweniował Dumbledore. – W takim razie poddaję sprawę pod głosowanie. Kto jest za?
       Najpierw rękę podniósł sam Snape, potem Hermiona i troje pozostałych stażystów, Flitwick, Tonks i Pomona Sprout. Po pewnym wahaniu Lupin też dał się przekonać, a za nim poszło kilka innych osób. Tylko McGonagall była konsekwentnie przeciw.
- A zatem przegłosowane – oznajmił dyrektor. – Wyznaczę na ten cel odpowiednie środki.
    Kiedy nauczyciele wychodzili z sali, Hermiona była oszołomiona i zdezorientowana. Wszystko wskazywało na to, że jej opiekunowi stażu kompletnie odwaliło, a najgorsze, że w tym wszystkim był jednak jakoś tam pociągający. Postawa Ani Szafraniec nie czyniła spraw lepszymi.
- Mówię ci, Hermi, nigdy bym nie przypuszczała, że Sevcio może być aż takim zapierniczystym meniorem! Normalnie mnie roznosi, chyba se poszukam jakiejś marchewki…
- Anka, miej litość… – westchnęła Granger.
- No co? Nie mów, że tobie nie było mokro na jego widok.
- Och, zamknij się uprzejmie! – warknęła Hermiona. Za taką obleśność miała ochotę jej konwencjonalnie przylać.
- Aha, chcesz go dla siebie – Ania pokiwała głową ze zrozumieniem i równocześnie rozczarowaniem. – Skoro tak, to go bierz, mi wystarczy marchewka.
     Hermiona poczuła się niebotycznie dotknięta przypuszczeniem, że w ogóle Snape mógłby się jej podobać.
- Nie mam słów do ciebie, Aniu – wysyczała. – Jak coś podobnego w ogóle mogło ci przyjść do głowy?
- A więc jednak go nie chcesz? – rozpromieniła się młoda zielarka. – No to spoko i w porzo! Od zawsze wiedziałam, że jesteśmy najlepszymi kumpelami…
        Panna Granger spochmurniała. Jej zdrowie psychiczne wydawało się stać nad przepaścią.

   Po kilku dniach do Hogwartu przyjechał majster czarodziejskiego budownictwa wraz z dwoma pomocnikami i wziął się ostro do roboty. Przy chacie Hagrida powstał bliźniaczo podobny, chociaż nieco większy parterowy budynek, o dość lekkiej konstrukcji, jednak przytulny. W jednej z sal urządzono expelliarmusową kręgielnię, gdzie nauczyciele w wolnym czasie mogli się zabawić, przy czym nie rzucali kuli ręcznie, lecz za pomocą zaklęcia Expelliarmus. W drugiej, zgodnie z zamysłem Snape'a, miała się znajdować siłownia, ale chwilowo jeszcze wystrój pomieszczenia w pocie czoła wykańczały skrzaty domowe ściągnięte z całego zamku. Severus był tak podniecony błyskawiczną realizacją swojej koncepcji, że nie mógł się doczekać i już w godzinę po odjeździe budowlańców przyszedł do gymu.
Przynajmniej parkiet w sali był równo położony. Mistrz Eliksirów rozebrał się do gaci i związał włosy opaską, po czym wziął się do ćwiczeń. Z braku lepszego sprzętu złapał dwa skrzaty, które nawinęły mu się pod rękę, i zaczął machać nimi naprzemiennie niczym hantlami. Potem przyszła pora na wyciskanie sztangi. Posłużył mu za nią kij od miotły, po obu końcach którego zwisały dwa, a następnie trzy skrzaty. Na koniec Severus wykonał siedemdziesiąt trzy pompki.
Kiedy skończył, czuł się całkiem wykończony, policzki mu płonęły i świszczał oddechem. Na gumowych nogach, zataczając się, poszedł do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie urządzono natrysk w postaci urokliwego wodospadu. W czasie kąpieli dużo myślał o Hermionie.
- Tak, panno Granger, Severus Snape jeszcze niejednym panią zaskoczy! – powiedział tryumfalnym tonem, wsłuchując się w szum wody.


poniedziałek, 8 grudnia 2014

Rozdział 5



       We wtorek Hermiona postanowiła wstrząsnąć całym Hogwartem, bo akurat miała taką fantazję. W tym celu przywdziała wystrzałową kreację, na którą zbierała po trochu przez całe studia. Było się czym pochwalić: szkarłatne pantofelki haftowane złotem, z zadartymi szpiczastymi czubkami, od których napięte złote sznurki biegły aż do cholewy, wywiniętej jak kołnierz. Bordowe batystowe legginsy nabijane po bokach srebrnymi ćwiekami w kształcie trupich czaszek. Wreszcie – lawendowa tunika z imitacją efektu smoczej łuski, która wypiętrzała się na Hermioninych krągłościach z przodu i tyłu, powiększając je optycznie. Nałożywszy to wszystko, panna Granger stanęła z różdżką przed lustrem i rzuciła na siebie bardzo skomplikowane zaklęcie, które miało zrobić ją na bóstwo.
      Kiedy ochłonęła po pierwszym szoku, minęło sporo czasu, zanim oderwała swoje oczy od zwierciadła. Na jej głowie panowała istna orgia. Włosy Hermiony przeistoczyły się w niezwykle ustrukturyzowane fale, loki i koki (z ang. cocky), które ustawicznie falowały, wypiętrzały się i zapadały, tworząc feerię niesamowitych kształtów, struktur i form, niczym powierzchnia nieznanej planety pokrytej możliwe, że myślącym oceanem. Zaklęcie to wynalazł czarodziejski fryzjer Gaston Gargant wkrótce po tym, jak podczas wycieczki zakładowej po Ministerstwie Magii o mało nie wpadł za zasłonę, ale go w ostatniej chwili wyciągnęli za nogi.
      Uznawszy, że wygląda już dość oszałamiająco, Hermiona poszła do pracy. Musiała rano odmeldować się w gabinecie Snape'a, a potem iść na lekcje.
       Po drodze budziła powszechną sensację. Kiedy szła korytarzem, łuski jej tuniki wydawały delikatne brzęczenie, a może raczej chrupot. Tak odlotowa stylizacja mało którego czarodzieja pozostawiała obojętnym. Uczennice i uczniowie młodszych lat wodzili za nią oczami wielkimi jak spodki, natomiast w klasach starszych u jednych uczniów występował nadmierny ślinotok, drudzy niespodziewanie zaczynali krwawić z nosa, a trzecim szata znacząco wypuczała się w okolicach lędźwiowych. Pod wrażeniem byli też spotkani po drodze nauczyciele. McGonagall na widok Hermiony pokiwała głową, którą wypełniała mieszanka zgorszenia, niedowierzania i zachwytu, a Remus Lupin cicho zawarczał. I tylko Snape, jak zwykle, się czepiał.
- Niech pani spojrzy na siebie! – prychał, wstrząsając przetłuszczonemi kłaki. – Co pani z siebie zrobiła?!
- Nie wiem, o co panu chodzi – odpowiedziała Hermiona spokojnie. – To bardzo dobry strój. I markowy.
- Ale jak to wygląda! – lamencił Severus, fejspalmując przy tym. – Dlaczego się pani nie ubrała poważnie?
- Ubrałam się oryginalnie – nalegała Hermiona. – W ten sposób buduję swoją pozycję wobec uczniów.
- Pozycję, tak? Nauczyciel ma wyglądać jak nauczyciel, a nie…
- A nie jak kto? Śmiało, proszę dokończyć!
- Uczeń powinien być skupiony na nauce, a nie patrzyć na cycki! – syknął Snape.
- Jakie cycki? – żachnęła się panna Granger. – Przecież tunika jest zabudowana do samej szyi.
- No właśnie – burknął Severus. – Nawet nie widać, a i tak się patrzą. Jak to wołał Malfoy? „Miona, pokaż wymiona”?
       Hermiona aż zaniemówiła na tak niewyobrażalne chamstwo Mistrza Eliksirów.
- Nie mam ostatnio kontaktu z Malfoyem, ale co by o nim nie mówić, to teraz już nie jest tym samym człowiekiem, co kiedyś!
- Wiem, teraz woli chłopców – odparł Snape.
- Jednego chłopca – sprecyzowała Hermiona. – A pan przez te wszystkie lata zupełnie się nie zmienił! I to nie jest komplement!
- Jeszcze tylko komplementów od pani mi brakuje – odciął się Severus.
- A pan to nawet nie ma czego pokazywać! – rzuciła Hermiona, wzięła dziennik i poszła na lekcję.

W pracy nauczycielskiej szło różnie: raz łatwiej, raz trudniej. Zdolniejszym uczniom wystarczyło wskazywać drogę, tych mniej bystrych trzeba było niemal prowadzić za rękę, a równocześnie panować nad całą grupą, nie dać jej się nudzić i pilnować, żeby ktoś przypadkiem nie wysadził kociołka.
Na młodszych latach było zdecydowanie łatwiej: dzieci uznawały autorytet nauczyciela, pirwszoroczni byli onieśmieleni nowymi warunkami, a nawet całkiem sporo uczniów chciało się czegoś nauczyć. Dopiero od czwartego wzwyż zaczynały się schody, związane z budzącymi się hormonami.
Hermiona doświadczyła tego na lekcji z czwartym rokiem, którą co chwila zakłócali dwaj Krukoni, wdając się na jej oczach w symulowane bójki. Jak Hogdale ciach, to McKinnon bum, a potem jak McKinnon bęc, to Hogdale ryms. Zaczęło się od pojedynczych wymian ciosów, a panna Granger uspokoiła niesfornych słownie. To im jednak nie wystarczyło. W pewnej chwili Hogdale rzucił się na McKinnona i obaj wypadli z ławki na podłogę, naparzając się w parterze. Ich intencją było najwyraźniej sprowokowanie nauczycielki, aby ich rozdzieliła, chcieli bowiem doświadczyć dotyku jej dłoni, a może i jakiego większego kontaktu fizycznego, gdy Hermiona będzie odciągać jednego od drugiego. Nie przewidzieli jednak tego, że pani od eliksirów może rozdzielić ich zwyczajnie za pomocą różdżki. Za drugim razem o mało nie przewrócili swoich kociołków wraz z zawartością, a wtedy Hermiona nie wytrzymała i rzuciła na obu Drętwotę, po czym wygłosiła im długie kazanie. Kiedy skończyła, spacyfikowała ich i wreszcie usiadła za biurkiem, żeby skontynuować lekcję, nagle podszedł do niej jakiś jasnowłosy Gryfon.
- Co chciałeś, Miller?
- Pani profesor, a jak się pisze „seks”?
- Tak, jak słyszysz – odparła panna Granger, wywołując wybuch śmiechu całej klasy.
Na takich breweriach i ich uspokajaniu zeszło jej około połowy lekcji. Hermiona uznała to za swoją porażkę pedagogiczną i miała na przerwie ciężkiego moralniaka. Gdzieś w oddali dostrzegła Snape’a: przemykał korytarzem, trzymał rękę w kieszeni i rytmicznie kiwał głową. Wyglądał na nieobecnego duchem, a zresztą, co tu dużo mówić, wrażenie sprawiał dość idiotyczne, lecz mimo to Granger nie miała odwagi spojrzeć mu w oczy.
      W czasie obiadu usiadła z Pomoną Sprout, aby omówić sprawy dotyczące niektórych Puchonów, odbiegających na minus w kwestii eliksirów.
- Billy’emu słabo idzie – klarowała – ale nie wygląda na takiego, któremu się nie chce. Myślę, że będą z niego ludzie, tylko trzeba go odpowiednio poprowadzić. Bo na przykład wątpię, żeby profesor Snape był chętny odpowiednio go wyciągnąć.
- Mówiąc między nami, Severus żywemu nie przepuści – zauważyła profesor Sprout. – Dlatego to w dużej mierze zależy od pani. Na następnej radzie zgłoszę kwestię organizacji zajęć wyrównawczych z eliksirów i wtedy…
- O, Hermi, aleś się wystrzeliła, bejbe! – Ania Szafraniec wyrosła obok nich jak spod ziemi, bezceremonialnie przerywając rozmowę na tematy zawodowe. – Normalnie cię nie poznałam!
- Oryginalnie, prawda? – zapytała Hermiona, z lekka ogłuszona paplaniem koleżanki.
- No wiesz! Wchodzę sobie do jadalni, patrzę, kto to taki siedzi przy profesor Sprout, i nie poznaję. No, myślę sobie, kto może być tak pozbawiony gustu? W życiu bym nie pomyślała, że to ty!
       Panna Granger poczuła się cokolwiek dotknięta, a przy tym zirytowana, że Ania wcina jej się w ważną konwersację.
- Ale co, tak konkretnie, ci się nie podoba? – zapytała obojętnie.
- Wiesz, powiem ci, że to ohydny kolor – odparła stażystka zielarstwa. – W życiu bym czegoś takiego nie założyła. Mówię ci, na twoim miejscu zaraz bym to odniosła do sklepu, żeby mi wymienili na coś śliwkowego na przykład albo jakąś ciepłą umbrę… I chyba za bardzo przylegające w talii, raczej na pewno.
- Cóż, mnie się podoba – zauważyła Hermiona.
- Ale zmień go, Hermi, dobrze ci radzę, jak przyjaciółka prosto z serca. Ja mam dobre oko do­ kolorów, wszyscy to mówią. A ja sobie w tamtym tygodniu kupiłam złote rajstopy ze skóry astrala, mówię ci, są zagalopiste! Tylko drogie. Dwadzieścia galeonów za nie dałam i nie mam już kasy do końca miesiąca, ale ze mnie krejzolka! Dam ci kiedyś przymierzyć, w końcu jesteśmy kumpelami, nie ma to tamto.
- Panno Szafraniec, proszę posortować porcje ziół na jutrzejsze lekcje – Pomona Sprout wreszcie zainterweniowała, bez większego trudu wymawiając egzotyczne nazwisko stażystki. - Bo skarżą mi się uczniowie, że prowadzi pani lekcje dość chaotycznie. A potem proszę przygotować konspekty, bo jeszcze ich nie widziałam.
- A tak, rzeczywiście, było coś takiego... – Ania zaśmiała się nerwowo, okularem błyskając („Okularem błyska, śmierciożerca pryska!” – szablonowe graffiti z podobizną Harry'ego i takim sloganem widywała czasem Hermiona na ulicach w Londynie). - To ja już sobie pójdę. Pa!
        Po zakończeniu lekcji Hermiona odkurzyła miotłę\ i postanowiła trochę się przelecieć. Dawno już nie znajdowała się w powietrzu nad Hogwartem, więc teraz z przyjemnością dosiadła miotły. Miała pod sobą błonia, Zakazany Las, okrążyła wieżę astronomiczną. Tunika Hermiony cicho brzęczała na wietrze, a jej fryzura wykręcała się w spienione grzywy, gdy wykręcała na swym wiernym Nimbusie amfory, beczki, butelki…
Nagle dostrzegła jakąś szamotaninę na wieży quidditcha i momentalnie rzuciła się w pikowanie. Kiedy już była blisko, ku swojemu wielkiemu oburzeniu panna Granger zorientowała się, że jedną ze stron szamotaniny jest biedna Vesperia Blackbird, a drugą – znowu te łobuzy, Longbottom i Hephaestus, którzy wykrzykiwali coś agresywnym tonem, wywijając na dziewczynkę miotłami i różdżkami. Hermiona nie traciła czasu; szybkim ślizgiem wylądowała na wieży, wciskając się między Vesperię a jej prześladowców.
- Przestańcie natychmiast! – ryknęła z siłą głosu, która ją samą zaskoczyła. – Znowu się nad nią znęcacie? Co z was za Gryfoni?
- Ale psorko, to ona nas zaatakowała! – protestował Hephaestus.
- Bałwan! Błazen! Ty wstrętny kłamczuchu! – krzyknęła Vesperia.
- Naprawdę tak było! – upierał się Dick Longbottom. – Słowo honoru!
- Mam w to uwierzyć? – zapytała Hermiona lodowatym głosem, zdecydowanie podniesionym. – Mówiłam wam już, żebyście zostawili ją w spokoju.
- Ale… - Rob Hephaestus próbował się sprzeciwić.
- Nie chcę słuchać tych waszych kłamstw!! – krzyknęła Granger, usadzając go na miejscu. – Macie natychmiastowo szlaban! A gdyby nawet to była prawda, to takie stare konie powinny nie dać się sprowokować!!!
        Rzuciła okiem na dziewczynkę. Vesperia skuliła się przed jej wzrokiem, wstydliwie zasłaniając dłonią prawy policzek, na którym widniał ogromny siniec. Na ten widok Hermiona wpadła w wysokooktanową wściekłość. Jej włosy jeżyły się i falowały niczym wzburzone morze.
- Nie, tego wam nie daruję!! – krzyknęła w zapamiętaniu, po czym wyciągnęła różdżkę i wypowiedziała zaklęcie, które opracowała na studiach dla przepędzania namolnych adoratorów. Machnęła raz i drugi, rozległy się głośne klaśnięcia. Hephaestus gwałtownie złapał się za twarz, a Longbottom poleciał w tył i padł na ziemię.
- Do gabinetu Mistrza Eliksirów, już!!! I jesteście u dyrektora!
        Kiedy obaj łobuzerzy się zmyli, Hermiona spojrzała raz jeszcze na rozpłakaną uczennicę.
- No dobrze, już dobrze. Nie bój się.
        Vesperia jednak przelękła się i skuliła jeszcze bardziej.
- Spokojnie, nic ci nie zrobię – uspokoiła ją panna Granger i dopiero wydawszy z siebie tę wypowiedź, zorientowała się, że cały czas krzyczy. Z trudem uspokoiła się, odchrząknęła ze zdartego wrzaskiem gardła i spróbowała powiedzieć coś wreszcie łagodnym tonem.
- Dopilnuję, żeby już ci nic nie zrobili – zapewniła dziewczynkę, wręczając jej ciastko, które przy obiedzie machinalnie zgarnęła do kieszeni.

      W gabinecie Snape’a okazało się, że to jeszcze nie koniec kłopotów. Hephaestus i Longbottom z minami zbitej psiarni czyścili kociołki gdzieś za ścianą, a sam Severus obrzucił Hermionę niechętnym spojrzeniem, jakim sęp obrzuca szakale, kiedy mu wchodzą w rewir.
- Wściekła się pani? – syknął już od progu. – Tak się pani darła, że w lochach było słychać! A pewnie i w Hogsmeade!
- Tak, wściekłam się! – oznajmiła z naciskiem Hermiona, ledwo panując nad nadwyrężonym głosem. – Pan na moim miejscu zrobiłby to samo!
- Nie sądzę – odpowiedział Snape. – Po jaką cholerę znowu pani występuje w charakterze arbitra w sporach między uczniami?
- Nazywa pan to sporem? – oburzyła się panna Granger. – Gdyby pan widział to biedne dziecko…
- Wystarczy, że widziałem delikwentów. Próbuje mi pani wmówić, że krucha jedenastolatka nabiła takie śliwy dwóm szóstorocznym bykom?
- Piątorocznym – poprawiła Hermiona. – Nie, to mnie trochę poniosło i… e… zastosowałam radykalne środki wychowawcze.
        Snape wstrząsnął fryzurą, uniósł wzrok ku sufitowi i znacząco rozczapierzył palce.
- Panno Granger, strasznie się pani w tym Hogwarcie szarogęsi – wycedził. – Zachowuje się pani wręcz jak córka Voldemorta!
- Nie sądzę – odparła sarkastycznie Hermiona. – Miałam przecież okazję poznać córkę Voldemorta, podobnie jak pan. Pan to nawet w sensie biblijnym – i wykonała wymowny gest przedramieniem.
        Mistrz Eliksirów z konsternacji zrobił zeza i się zaczerwienił.
- Nie rozmawiajmy już o tym – uciął zgaszonym tonem. – Niech odwalą ten szlaban i zjeżdżają w diabły.

- Nie wytrzymam – skarżyła się Hermiona Lunie Lovegood, kiedy wieczorem piły herbatę w pokoju tej drugiej. – Snape mnie wykończy. Czepia się o byle co, jakby robił mi na złość, dokłada pracy i wiecznie jest niezadowolony. A jak się schleje, to już w ogóle mogiła. Drżę na myśl o tym, że znowu będę musiała go wlec pijanego przez cały Hogwart.
- Ciężka sprawa – zauważyła Luna. – Nie myślałaś czegoś z tym zrobić?
- No ale czego? Do dyrektora nie pójdę, bo Snape jest jego pupilkiem, inaczej by w tej szkole nie wytrzymał nawet jednego semestru. Przekwalifikować się na inny przedmiot nie mogę…
- To spróbuj z Lukrecją – zaproponowała Lovegood.
- Co? – Hermiona zrobiła wielkie oczy. – Przecież ona nie żyje…
- Pomnik na dziedzińcu – wyjaśniła Luna. – W czasie pełni można tam wypowiedzieć życzenie i ono prawdopodobnie na pewno się spełni. A dziś akurat jest pełnia.

Kiedy panna Granger dotarła w środku nocy na dziedziniec, miesiąc świecił bardzo jasno. Dzięki temu dostrzegła, że nie jest sama – przed pomnikiem Lukrecji de Volaille stała jakaś dziewczyna ze starszych lat i szeptała coś do bazaltowej statuy. Hermiona schowała się dyskretnie za jedną z kolumn. Na kolumnie było napisane kredą: „Snap ma drewnianego”. Sądząc po charakterze pisma, autorem inskrypcji był sam Severus.
Dziewczyna, najwyraźniej Gryfonka, skończyła swoją niesłyszalną z tej odległości przemowę, złapała pomnik za pierś i szybko czmychnęła. Wtedy wreszcie Hermiona, trzymając się ścian, podbiegła do bazaltowej Lukrecji. W nagłym przypływie sentymentalizmu spojrzała w kamienną twarz swojej mentorki.
- Pani profesor, bardzo proszę, aby Snape traktował mnie choć trochę lepiej… - wyszeptała.
       Zrezygnowała z chwytu za pierś, za to ucałowała stopę nauczycielki wyłaniającą się spod bazaltowej szaty i postawiła obok salaterkę z przygotowanym specjalnie w tym celu budyniem waniliowym. Już miała odejść, kiedy nagle rozległ się cichy trzask. Hermiona spojrzała na głowę rzeźby… I zamiast Lukrecji zobaczyła szalone oblicze brodatego mężczyzny. Jego oczy zabłysły złotym blaskiem, który oświetlił pannę Granger, po czym zgasły, a kiedy wzrok Hermiony uporał się z efektami nagłego rozbłysku, pomnik znów miał twarz profesor de Volaille, a salaterka była pusta…
- No to ja już pójdę – powiedziała Hermiona i wróciła do siebie.


niedziela, 9 listopada 2014

Rozdział 4


W piątek wieczorem Severus Snape zabrał uczniów do Hogsmeade.
Upewniwszy się, że młodzież nie porozłaziła się za bardzo i nie czyni ogólnego chaosu, Mistrz Eliksirów oderwał się od podopiecznych i zaczął kluczyć ulicami, aż dotarł do niepozornego, brązowego domu w jednej z bocznych uliczek. Czekała tam na niego zielonowłosa wiedźma o bujnych kształtach. Zgodnie z umową, Severus sprzedał jej kilkanaście fiolek Amortencji i parę porcji innych substancji.
Merlinie, jak się cieszył. Te momenty, gdy słyszał szelest zsuwających się do jego kieszeni galeonów otrzymanych za uwarzone własnymi rękami eliksiry, należały do nielicznych chwil radości w jego poza tym smętnym i jednostajnym życiu. Ot, taka na przykład rada pedagogiczna poprzedniego dnia: nuda, proszę pana, nic się nie dzieje. Czarodziej zapala papierosa, spojrzy w lewo, spojrzy w prawo… Aż się chce wyjść z sali.
Snape szedł ulicami Hogsmeade jak w transie, skupiony na rozpamiętywaniu własnego podłego losu. Nie zauważał ludzi, nie zwracał uwagi na wystawy. Aby nieco przełamać tę monotonię, zboczył z drogi i wszedł do pierwszego lepszego sklepu. Dopiero przy kontuarze zdał sobie sprawę, że znalazł się w Magicznych Dowcipach Weasleyów.
- Miło powitać pana profesora! – wykrzyknął na jego widok Fred Weasley. Miał na sobie szmaragdową szatę ze złotymi lamówkami, a na piersi identyfikator z imieniem.
- Czym możemy służyć? – zapytał drugi z bliźniaków, na którego plakietce widniał napis „Jorj” – widocznie tak było modniej.
Severus zdał sobie sprawę, że w zasadzie nie ma żadnych dowodów, że bracia nie zamienili się identyfikatorami. Mogli to nawet zrobić kilka razy w czasie, gdy on stał przy ladzie.
- Cześć, chłopaki – powiedział smętnym, pełnym obojętności tonem. – Jak idzie biznes?
- Robi się, robi, profesorze – rzekł Fred. – Coraz bardziej rozszerzamy ofertę.
- Tak? – zapytał Snape, chociaż w sumie go to nie obchodziło. – Na przykład o co?
- W tamtym słoiku mamy śmiech w proszku – wskazał drugi z braci. – Cztery knuty za uncję, wystarczy zalać ciepłą wodą i już jest czterdzieści minut niepowstrzymanego rechotu. Schodzi jak woda!
- Naprawdę? – Severus przyjrzał się słoikowi podejrzliwie. – Ale chyba nie ma to za bardzo praktycznego zastosowania…
- Oferujemy także kieszonkową myślodsypnię – powiedział Fred z profesjonalnym uśmiechem.
- Kieszonkowe co?
- Coś jak myślodsiewnia, tylko prymitywniejsza – wyjaśnił George, czy tam Jorj. – No i tańsza, przede wszystkim. Z zewnątrz wygląda jak kompas, więc można się z nią nosić przy mugolach.
- A tamten srebrny pierścień? – zapytał Severus. – Ten z falującymi wzorkami?
- Talizman dla pijaków – rzekł Fred. – Wiedziałem, że pana zainteresuje.
- Ale jak to? – zainteresował się Snape. – Nie pozwala się upić? Otrzeźwia na zawołanie? Czy wręcz przeciwnie?
- Taki dobry to jeszcze nie jest, ale pozwala chociaż iść po linii prostej, nawet gdy się jest kompletnie napranym – wyjaśnił Jorj. – W ten sposób unika się wielu kłopotów.
      Snape rozejrzał się jeszcze raz, szukając towarów, które nie wyglądałyby zbyt niepoważnie. Wreszcie zauważył niewielką kulę z mętnego szkła.
- A co to takiego?
- Kula do słuchania mugolskiej muzyki – zainformował Fred. – Bardzo przydatna rzecz, profesorze. Wystarczy wypowiedzieć zaklęcie – i gra muzyka.
- A jeśli nie chce pan przeszkadzać innym – dodał ironicznie George – to trzyma pan tę kulę w kontakcie z ciałem i wtedy muzykę słyszy tylko pan, niezależnie od tego, jak głośna będzie.
- Hm… Ciekawe. Ile za to chcecie?
- Sześć galeonów. Dla pana w ostateczności pięć i pół.
       Severus flegmatycznym ruchem sięgnął do kieszeni, wydobył kilka ciężkich monet.
- No to walcie. Akurat jestem przy forsie.

Wieczorem, przyprowadziwszy uczniów z Hogsmeade i pożywiwszy się swoją kolacją, Mistrz Eliksirów przypomniał sobie nagle o nowym nabytku. Wyjął kulę z fikuśnego pudełka, do którego zapakowali ją bracia Weasleyowie, położył na stole. Leżała tam i skupiała jego uwagę, mętność szkła lekko wirowała. Severus wyciągnął różdżkę.
- No, teraz zobaczymy, na co wyrzuciłem pieniądza. Melopugnus!
         Mgła wewnątrz kuli rozjarzyła się nieco, zawirowała szybciej i nagle w kwaterę mistrza eliksirów wdarł się łomot bębnów i bezlitośnie huczące akordy gitar, przez które przebijał się zaskakująco łagodny śpiew: Pictures of Lily made my life so wonderful, pictures of Lily helped me sleep at night… Severus przez dobre dwie minuty stał jak wmurowany i słuchał piosenki, a gdy dobiegła końca, zagasił kulę zaklęciem i opadł wiotko na swój czarny fotel.
Lily, ach, Lily! Mogłaby być jego, ale popadła w towarzystwo tych Hunćwoków. A młody Potter, Weasley i Grangerówna to jakby Hunćwoków druga generacja. Potem jeszcze dzieciak Malfoyów do nich dołączył… I krzyż mu na drogę! Pewnie teraz leżą gdzieś w łóżku w Londynie i rypią się do utraty przytomności… Ale najgorzej, że panna Granger wróciła. I to jeszcze jako nauczycielka eliksirów, jego podopieczna, koniec świata!
       Ale co, jeżeli Granger to nie jedna z Hunćwoków? A co, jeżeli jest… aż strach o tym myśleć… reinkarnacją Lily? To by zupełnie zmieniało postać rzeczy! Co prawda ten pomysł się kupy nie trzyma, ale co w ogóle się jej trzyma w twoim przegranym życiu, Severusie?
         Snape doszedł do wniosku, że właśnie wszedł na terytorium rozważań, których lepiej nie rozkminiać na trzeźwo. Co prawda z tego wszystkiego zupełnie zapomniał kupić akohol w czasie pobytu w Hogsmeade, ale może Obleśny Jermołaj się gdzieś kręci po zamku, to on z pewnością będzie miał przy sobie z pół litra widmówki…

Kilka minut po północy Hermiona spacerowała dziedzińcem. Tego wieczoru usilnie próbowała natrafić wśród korytarzy Hogwartu na jakikolwiek ślad Szóstego Domu. Ale nie natrafiła. Znalazła portret rosyjskiego chłopa o okrutnym spojrzeniu, za którym krył się ongiś pokój wspólny Kluchonów, gdzie panna Granger przeżyła tyle niezapomnianych orgii, lecz teraz tajne drzwi pozostały głuche na zaklęcie. Nie było nawet żadnej pewności, że ciągle tam jeszcze istnieją. Z kolei szafa, do której się często aportowała z Harrym, Ronem i innymi, została usunięta. Teraz w tym miejscu stała donica pełna długich, mieczowatych kaktusów i biada temu, który by próbował się tam ześwistokliczeć.
Straciła już nadzieję, że z Klimpfjallu cokolwiek zostało. Widocznie spełnił swoją rolę i kiedy zagrożenie przeminęło, on przeminął także, odchodząc jak przysłowiowy Murzyn.
Hermiona przechodziła akurat u stóp wieży astronomicznej. Sądząc po godzinie, lekcja musiała tam trwać w najlepsze. Wtem zobaczyła jakiś podłużny, czarny kształt leżący na ziemi.
       Z początku się przeraziła, sądząc, że ktoś spadł z wieży. Jednak już po chwili przeraziła się jeszcze bardziej, po charakterystycznej mrocznoczarnej szacie rozpoznała bowiem Snape’a. Z zapaloną różdżką i duszą na ramieniu podeszła do swego opiekuna stażu. Severus leżał bezwładnie, z rozrzuconymi rękami, jego włosy były rozsypane na bruku. Panna Granger poczuła nagły lęk. O Merlinie, co mu się mogło stać? Błagam, niech on z tego wyjdzie!
        Skierowała światło na jego bladą twarz. Ku jej ogromnej uldze Snape zacisnął powieki i poruszył wargami, wybełkotał coś niewyraźnie.
- Profesorze? – odezwała się zaniepokojona. – Gdzie się pan tak nabzdryngolił?
- Cssso… Graa-ayn-ger…? Minusss szyzieści dla Gryfindydoruuu…
- Powinien pan iść do siebie, zaprowadzę pana – powiedziała Hermiona kategorycznie.
- Nie tszzzzzzeba – rzęził Mistrz Eliksirów, krzywiąc się z bólu. – Ja sam…
         Ale jego „ja sam” skończyło się na tym, że niemrawo pomachał nogami, próbował się podeprzeć i za chwilę znów padał plackiem, jakby jego kości pod wpływem jakiegoś szerzej nieznanego zaklęcia zmieniły się w gumę. Młodej stażystce nie pozostało nic innego, jak z wielkim trudem zarzucić sobie niemal nieprzytomnego opiekuna na plecy i zanieść do komnat.
    Zaczynając studia z myślą o pracy nauczycielki magii, Hermiona w najdzikszych marzeniach nie przypuszczała, że jej zadania obejmować będą holowanie totalnie napierdaszonego Snape’a po hogwarckich korytarzach. Choć po tych kilku latach była już trochę większą dziewczyną niż w czasach szkolnych, i tak ledwo dawała sobie radę z utrzymaniem ciężaru Severusa. Początkowo próbował jej jeszcze pomagać, odpychając się niezdarnie nogami od podłogi i ścian, ale potem skapitulował i biernie dawał się ciągnąć. W pewnym momencie Hermiona doszła do wniosku, że zasnął, jednak już po chwili sam Mistrz Eliksirów wyrwał ją z tego przekonania głośnym, acz chaotycznym okrzykiem, po którym nastąpiła cała pijacka kakofonia. Nie można się było dowiedzieć, o co mu chodzi, bo tylko bełkotał i charczał odbytnicą.
- Profesorze Snape, dobrze się pan czuje? – zapytała Hermiona retorycznie. O Merlinie, zaraz się na mnie zerzyga, przeszło jej przez głowę.
- Nie! Nie czuję się dobrze! Wszystko jest be! Hogwart jest be, cały świat jest be i już zawsze będzie… Beeeeeeeeeee!!!
- Błagam, niech pan mi nie robi wstydu – Hermionie prawie łzy napłynęły do oczu. – Niech pan już nic nie gada, tylko ułatwi mi ratowanie pana! Pan się, poza wszystkim innym, sprzeniewierzył kluchońskiej kulturze picia!
- Kluchonów już nie ma! Klimpfjall przepadł! Jest równie utracony, jak Jerozolima!
      I wbrew wszelkim staraniom Hermiony, która starała się rzecz całą przeprowadzić jak najdyskretniej, Snape zaczął wyć przepitym głosem: „Jerusalem is lost! Jerusaleeeeem is lost!”
- Cicho! Profesorze, nic nie jest lost, pokonaliśmy Voldemorta, a pan w tej chwili idzie spać!
- Wygraliśmy! Hurra! Hurrrrrraaaaa! Hurrrrrrrraaaaaaaaaaaaaa!
      Hermiona popadła niemal w rozpacz: byli dopiero przy Łazience Jęczącej Marty, został jeszcze kawałek, kwatery Slytherinu będą w zasięgu…
- Profesorze, błagam, uczniowie pana zaraz usłyszą. Potrzebne to panu?
- Hurrrrrraaaa! Voldemort kaputt! Guten Morgen! Guten Morgen!
         Wydawało się, że ta niecudowna podróż we dwoje ciągnie się w nieskończoność. Hermiona nie była pewna, czy idzie z Severusem do lochów, czy z Pierścieniem do Mordoru: z każdą chwilą było coraz gorzej, Snape wydawał się coraz cięższy. Przynajmniej tyle dobrze, że od pewnego momentu przestał śpiewać, wyć i ryczeć i tylko już zwyczajnie, po pijacku gaworzył.
         W końcu dotarli pod drzwi komnaty Mistrza Eliksirów. Trzymając z nieludzkim wysiłkiem Severusa na ramieniu, Hermiona jedną ręką otworzyła sobie drzwi, aby następnie wtaszczyć nauczyciela do środka. Teraz już się nie przejmowała, ciągnęła Snape’a za ramiona, a jego obcasy zostawiały na podłodze czarne ślady.
        Z impetem rzuciła go jak worek ziemniaków na łóżko, nie dbając nawet o to, żeby zdjąć mu buty, i jak najszybciej wyszła z sypialni Snape’a. Stojąc jeszcze w drzwiach, obejrzała się na czarną sylwetkę rozpłaszczoną w barłogu.
- Dobranoc, słodki książę – warknęła ironicznie.



niedziela, 12 października 2014

Rozdział 3


- Witam panią serdecznie, panno Granger! – zawołał ironicznie Severus Snape.
- Cieszy się pan, że mnie widzi? – zapytała Hermiona, też ironicznie.
- Niestety, panno Granger! To naprawdę jest różdżka w kieszeni – odparł Mistrz Eliksirów i usiadł za biurkiem.
      Hermiona zrobiła kilka kroków w głąb gabinetu. Wyglądał prawie zupełnie tak samo, jak w szkolnych latach. Snape garbił się przy biurku, a wokół niego górowały szafki i regały pełne butelek i słojów, w których chroniły się eliksiry i rozmaite składniki do nich. Pod sufitem wisiał wypchany krokodyl. Panna Granger nigdy wcześniej go nie widziała – Severus musiał go sobie sprawić w czasach, gdy był opiekunem Szóstego Domu – ale za to pamiętała artykuł w „Proroku Codziennym” sprzed paru lat o nieoczekiwanej modzie na wypchane krokodyle.
- Gdzie będę urzędować, profesorze? – młoda stażystka od razu przeszła do rzeczy.
- Tam pod krokodylem ma pani krzesło – Severus skinął ręką, nie podnosząc nawet wzroku. – Będzie też pani miała biurko, chyba. Skrzaty miały przynieść wczoraj, ale nie przyniosły. Taki lajf.
Hermiona podniosła krzesło różdżką i przysunęła je bliżej biurka profesora, po czym usiadła na nim.
- No to zobaczmy… Ile tam pani dali godzin? – zapytał Snape, pochylając się nad notatkami.
- Osiemnaście – odpowiedziała Hermiona.
- Więc od poniedziałku do czwartku po cztery, a w piątek tylko dwie, ale za to czasem będzie pani chodzić z uczniami do Hogsmeade, to się liczy osobno. Czy taki układ pani pasuje?
       Snape podał Hermionie plan zajęć z eliksirów, przyjrzała mu się dokładnie.
- We czwartek wolałabym kończyć wcześniej – zauważyła. – Nie można by jednej godziny przenieść na wtorek albo środę?
            Mistrz Eliksirów wykrzywił się nieco. Taka młoda, a już zaczyna się rządzić!
- W takim razie porozdzielam pani czwartkowe godziny na poprzednie dni i będzie pani miała we czwartek wolne – zaproponował. – Dobrze?
- Wolne w środku tygodnia? – Hermiona była niezbyt usatysfakcjonowana. – To już lepiej zamieńmy się na godziny w poniedziałek rano, z pewnością szybciej się budzę niż pan.
       Severus nie miał za bardzo ochoty nadal ustępować stażystce – już wystarczy, że dał jej więcej luzu w piątek, a mógłby przecież nawalić jej wtedy maksimum godzin… Jednak perspektywa dłuższej drzemki w poniedziałek rano była tym, co go przekonało ostatecznie. Machnął różdżką i oznaczone na różowo godziny Hermiony szybko pozamieniały się z czarnymi godzinami Snape’a. Potem Mistrz Eliksirów wstał i podszedł do oszklonej szafki ze składnikami, mierząc posępnym wzrokiem swoje odbicie w szybie. Niektóre z eliksirów za szkłem bulgotały lub wirowały w swych butelkach, a on nieco się uspokajał, patrząc na ten widok.
- Panno Granger, czemu właściwie wybrała pani eliksiry? – zapytał z niejakim zdziwieniem. – Przecież pani specjalnością były zaklęcia i numerologia.
- Bo chciałam udowodnić, że można być Mistrzem Eliksirów, nie będąc smętnym nietoperzem – odcięła się Hermiona.
- Na razie jeszcze daleko pani do mistrza. Zanim zdobędzie pani ten tytuł, mnóstwo wody upłynie w pani bidecie… Najpierw zacznie pani od lekcji na młodszych latach, żeby się pani przypadkiem nie przemęczyła.
      Hermiona poczuła spore rozczarowanie. Sądziła, że jako młoda, zdolna adeptka o wyrobionym imieniu i, nie oszukujmy się, pewnej sławie, od razu będzie miała możliwość się wykazać, może nawet wymyśli jakiś nowy zajzajer…
- Nie zamierza mnie pan dopuścić do zaawansowanych eliksirów? – zapytała zadziornie. – Jestem wystarczająco dobra, żeby sobie z nimi radzić.
- Może być pani nawet najlepsza we wsi, ale to jest mój przedmiot.
      Snape już zaczynał się zastanawiać, jak zabezpieczyć przed stażystką swoje płynne skarby. Granger gotowa mu zrobić w gabinecie jakąś kompletną rewolucję. A już strach pomyśleć, co by się stało, gdyby dobrała się do jego pilnie strzeżonego zapasu Amortencji, który Severus potajemnie warzył nocami i sprzedawał na brązowym rynku, żeby mieć na wódkę. Pewnym sposobem na spokój będzie zapewnienie Hermionie zajęcia…
- Oprócz nauczania eliksirów – zdecydował – będzie też pani miała, jako moja podopieczna, dodatkowe obowiązki, bardziej nieoficjalne…
- Co ma pan na myśli, profesorze? – zapytała Hermiona z oburzeniem i podejrzliwością.
        Severus znacząco uniósł brwi.
- Otóż przejmie też pani część moich zajęć w kwestii opieki nad Slytherinem.
- Co?! Z tymi Ślizgonami?
- Proponuję podzielić się po równo: dla mnie trzy lata, a dla pani trzy i dodatkowo szósty.
- Dlaczego mnie pan tak obciąża? I to jeszcze szósty rok? Nad eliksirami łatwiej zapanować niż nad hormonami.
- Cóż, przypuszczam, że kiedy uczniowie zobaczą tak młodą i, eee… atrakcyjną nauczycielkę, z pewnością staną się potulni niczym baranki – odrzekł Snape.
      Hermiona usłyszała w jego słowach dość złowieszczy ton, niemniej przyznanie przez Mistrza Eliksirów, że jest ona atrakcyjna, mimo że najwyraźniej dość niechętne, zrobiło jej zupełnie niespodziewaną przyjemność.
- Przynajmniej teraz nie da mi pan szlabanu – oznajmiła z wyższością, próbując skierować rozmowę na bardziej beztroskie tory.
- Jak dam pani do sprawdzenia kartkówki z dwóch-trzech roczników jednocześnie, to jeszcze pani zatęskni za szlabanami.
- Wygląda na to, że będę miała niezłą harówę – przyznała Hermiona z uśmiechem.
- Zresztą, podsunęła mi pani znakomity pomysł, panno Granger. Jeżeli wrzepię jakiemuś uczniowi szlaban, to pani będzie tego ancymona pilnować.


      Pierwszy poranek prawdziwej pracy upłynął mimo wszystko dość lekko. Hermiona miała lekcje z drugim i pierwszym rokiem. Szły dość gładko – jak się okazało, Granger była nie tylko Panną Wiem-To-Wszystko, ale i Panną Umiem-To-Przekazać-Innym.
       Problemy pojawiły się na trzeciej przerwie. Hermiona szła sobie właśnie korytarzem, a chłopaki ze starszych klas w ciszy odprowadzali ją spojrzeniami, unikając jednak bezpośredniego kontaktu wzrokowego, za to ciesząc się już na perspektywę nocnego treningu mięśni rąk w ciemnościach dormitorium. Szła zatem i szła, gdy nagle usłyszała zza rogu czyjeś płaczliwe błagania przerywane szyderczymi okrzykami.
- Córka Voldemorta! Córka Voldemorta!
- Zostawcie mnie!
- Bo co, rzucisz na nas Cruciatusa?
        Wynurzywszy się zza załomu korytarza, panna Granger dostrzegła dwóch uczniów w szatach ze złoto-czerwonymi emblematami, pastwiących się nad drobną jedenastolatką z warkoczykiem, która miała na sobie szatę Slytherinu. Jeden z nich, blondyn o szerokich barach, właśnie pociągnął dziewczynkę za kołnierz i cisnął nią o ścianę.
Hermiona nie czekała. Natychmiast wyciągnęła różdżkę i rzuciła się do przodu, własnym ciałem odgradzając ofiarę od gryfońskich łobuzów.
- Przestańcie natychmiast! – wrzasnęła, mierząc różdżką w jednego z nich. – Zachowujecie się jak ostatnie dzikusy, istne łobuziaki!
- Ale psorko… – zabełkotał blondyn. – Przecież to Ślizgonka. Oni byli za Voldemortem!
- Voldemort nie żyje – wysyczała Hermiona. – Sama widziałam, jak umierał. A nawet kiedy żył, nie wszyscy Ślizgoni go popierali, głupcze.
- I pani ich broni? – oburzył się pierwszy, wysmukły brunet o lekko niesymetrycznej twarzy. – Przecież sama pani…
- Nie mądruj się! Coście w ogóle za jedni?
- Rob Hephaestus, piąty rok – odezwał się ten barczysty.
- Dick Longbottom – powiedział brunet.
- Syn Neville’a?
- Syn Napoleona – sprecyzował uczeń. – Neville Longbottom, ten poeta, to mój wujek.
       Hermiona posmutniała. Rywalizacja poetycka Rona z Neville’em ciągnęła się od czasów szkolnych. Jedną z ostatnich rzeczy, jakie zrobił Ron przed wyruszeniem na swą nieszczęsną wyprawę, było wysłanie do Longbottoma sowy z listem, w którym zapowiadał, że gdy tylko wróci ze schwytanymi kwezalosmokami, to wyzywa go na pojedynek poetycki na zadany temat.
- Przynosisz wstyd swojej rodzinie – powiedziała Hermiona. – A twojej rodziny, Hephaestus, nie znam, ale też jej przynosisz wstyd.
         Rozpłomieniała się, jej różdżka zataczała w powietrzu ogniste zygzaki.
- Co wam się wydaje, matołki? Że śmierciożercy byli dlatego źli, że należeli do Slytherinu? Nie! Dlatego, że zachowywali się tak jak wy! Obaj macie szlaban!
        Hermiona spojrzała na łobuzów tryumfalnie i wypowiedziała te straszne słowa, o które nigdy by się nie posądziła:
 - I minus sto pięćdziesiąt dla Gryffindoru!
       Kiedy Longbottom i Hephaestus powlekli się w stronę gabinetu Mistrza Eliksirów, Hermiona podeszła do poszkodowanej pierwszorocznej Ślizgonki, spojrzała na nią i przytuliła uspokajająco.
- Jak się nazywasz, dziecko? – zapytała łagodnym tonem, tak niepodobnym do tego, którym wcześniej zwracała się do uczniów piątego roku…
- Vesperia Blackbird, pani profesor – oznajmiła przez łzy posiadaczka warkoczyka.
- Dlaczego oni chcieli ci zrobić krzywdę?
- Bo… sobie stałam! – płakała Vesperia. – To już dzisiaj trzeci raz od rana, pani profesor! Oni są naprawdę okropni…
        Hermionie serce się krajało, gdy słuchała łez uczennicy.
- No nie płacz już, nie płacz – uspokajała ją. – Nie pozwolę cię więcej skrzywdzić. Wiesz co? Idź teraz do kuchni i powiedz skrzatom, żeby ci dały tyle ciastek, ile dasz radę chwycić. Powołaj się, że to ja cię przysłałam. Dobrze?
       Vesperia pokiwała główką i w nieco lepszym nastroju oddaliła się na swych nogach w głąb korytarza.

      Kiedy po lekcjach Dick Longbottom i Rob Hephaestus stawili się w gabinecie Snape’a, Hermiona natychmiast zaprzęgła ich do czyszczenia kociołków i inszej armatury. Wkrótce jednak pojawił się sam Severus i z marsową miną poprosił pannę Granger do sąsiedniego pomieszczenia.
- Czy pani zwariowała? – zdenerwował się. – Pierwszy dzień w pracy i już pani rozdaje szlabany?
- Profesorze Snape, jeżeli ci dwaj nie zasłużyli, to nie wiem, kto zasługuje. Przyłapałam ich na korytarzu, kiedy bili…
- Niech się biją, niech się nawet zabiją. Nie nasza sprawa!
- A co w takim razie jest naszą sprawą, profesorze?
- Naszym zadaniem na przerwach, panno Granger, jest interweniować wtedy, kiedy zagrożone jest bezpieczeństwo Hogwartu.
- Dwa byczki napastujące jedenastolatkę to nie zagrożenie?
- Wtrącanie się w sprawy uczniów jest obniżaniem autorytetu nauczyciela. A może oni chcą to rozwiązać między sobą, a nie żeby zgredy się do nich mieszały?
- Co pan wygaduje, profesorze! – oburzyła się Hermiona. – Sama byłam w szkole ofiarą prześladowania…
- Tak samo jak ja, panno Granger. I przynajmniej jedno z nas wyrosło na porządnego czarodzieja, więc bez przesady.
- Opiekuni Slytherinu mają patrzeć w drugą stronę, kiedy ktoś bije naszych podopiecznych? Gdzie tu jakakolwiek opieka?
- A to Ślizgonka była? – Snape ze zdumienia uniósł brwi. – No tak, to co innego…
        Wpatrzył się na moment w czubki butów swoich i Hermiony, całkiem zgrabnych zresztą, jak przyznał z niechętnym uznaniem.
- Dobra, panno Granger – zdecydował wreszcie. – Posadziła ich pani na szlabanie, to proszę ich teraz pilnować.

       I wyszedł.

sobota, 6 września 2014

Rozdział 2


     Hermiona w uroczystościach rozpoczęcia roku szkolnego w Hogwarcie brała udział już, jeśli dobrze liczyła, po raz ósmy, pierwszy raz jednak obserwowała je z perspektywy nie Gryffindoru, lecz grona nauczycielskiego. Kiedy nadszedł czas na ceremonię przydziału i pierwszakom nasadzano na łeb tak zwaną Tiarę, panna Granger (a może profesor Granger! To dopiero brzmi!) z pewnym rozczarowaniem stwierdziła, że nie dokonuje się już ponownego przydziału uczniów szóstego roku. Oznaczało to, że Klimpfjall, ów słynny Dom Rozpusty, do którego niegdyś należała i który odegrał tak piramidalną rolę w pokonaniu lorda Voldemorta, już nie istnieje… Jeszcze nie zdążyła się porządnie rozpakować, a już zatęskniła za jego wyluzowaną atmosferą, nasyconą obfitością wszelkiego rodzaju rozrywek (chodzi oczywiście o atmosferę Szóstego Domu, a nie Voldemorta).
       Przyszła więc pora na ucztę w Wielkiej Sali, która też wyglądała nieco dziwnie zza stołu nauczycieli. Na lewo od Hermiony siedział Flitwick, na prawo jeden z nowych stażystów, Rupert Rattlewonk. Starzy nauczyciele patrzyli na nią z mieszaniną uznania, życzliwości i jakiejś tak jakby dumy, jedynie Severus Snape gdzieś z kąta nie spoglądał prawie wcale, a jeśli już się zdarzało, to jego mroczne spojrzenie było pełne smętku i sfrustrowania.
Słysząc hymn szkoły, młoda stażystka poczuła, jak do oczu napływają jej łzy wzruszenia. Jak mówiło stare przysłowie, czarodziej może wyjść z Hogwartu, ale Hogwart nigdy nie wyjdzie z czarodzieja. A potem przemówił Dumbledore.
- Moi drodzy! Z radością ogłaszam rozpoczęcie nowego roku szkolnego i mam nadzieję, że będzie on dla nas wszystkich bardzo udany. Wyjątkowo serdecznie witam tych, którzy są tu po raz pierwszy i dopiero zaczną poznawać to, co każdy czarodziej wiedzieć powinien, jak i uczniów siódmego roku, których mam nadzieję, że za rok już tu nie zobaczę.
       Kiedy zrobił pauzę, nagle zapanował nerwowy poszum. To siódmacy zastanawiali się, którzy z nich tak podpadli dyrektorowi i czym konkretnie.
- Teraz zaś, moi drodzy – podjął Dumbledore – przyszło mi z prawdziwą przyjemnością powitać nowych członków grona nauczycielskiego. Starałem się utrzymywać tę sprawę w tajemnicy, więc z pewnością wszyscy już o tym wiedzą.
W tym momencie nad głową Dumbledore’a pojawił się wyczarowany z dymu napis „(śmiech)”. Część sali, jakże odpowiednio, wybuchnęła śmiechem. Dyrektor ujrzał napis, machnął różdżką, żeby go rozwiać, a napis nieoczekiwanie zmienił się w deszcz sucharów, które obsypały Dumbledore’a. Ten rozejrzał się niepewnie w poszukiwaniu tego z nauczycieli, którego trzymały się takie figle, ale nikogo nie przyłapał. Tylko Hermiona zauważyła, że Rupert Rattlewonk w czasie przemówienia Dumbledore’a intensywnie manipulował różdżką pod stołem.
- Udawajmy, że tego nie było – powiedział dyrektor jowialnie. – A zatem, przechodząc do rzeczy, od dziś jest z nami czworo stażystów. I nawet nie zdajecie sobie sprawy, z jaką rozkoszą wam oznajmiam, że dwie spośród tych osób to absolwentki naszej szkoły: Hermiona Granger i Luna Lovegood…
       Stażyści wstali z miejsc. Od stołów uczniowskich rozległy się burzliwe oklaski. Największą uwagę skupiała nowa nauczycielka eliksirów. Niejednemu z uczniów serce zadrżało na myśl, że być może będzie miał lekcje z legendarną Hermioną Granger…

        Po przemówieniu dyrektora przyszła pora jeść. Jak zwykle skrzaty z kuchni stanęły na wysokości zadania. I nie tylko one. Jedną z czołowych potraw były bowiem Flaki z Niespodzianką, dostarczane do Hogwartu przez firmę Potter Provisions. Niespodzianka polegała na tym, że w zupełnie nieoczekiwanym momencie flaki zmieniały smak i od tej pory smakowały na przykład jak piwo, kanapka z serem, czekolada z orzechami albo sok z cytryny. Nigdy nie było wiadomo, na co się trafi. Idealne danie dla ludzi, którzy lubią życie na krawędzi. Podobno Harry wymyślił je, wspominając swoją pierwszą randkę z Draco Malfoyem w jadłodajni „GoBlin”. Pieniędzy i kosztowności, które zarekwirowano po śmierciożercach, spokojnie wystarczyło na założenie firmy produkującej magiczną żywność…
          Tak, niektórym wiodło się w życiu niesłychanie dobrze, jakoś mogli się pozbierać, a inni nie mieli tyle szczęścia… Hermiona poczuła, jak łza płynie po jej policzku. Na szczęście tylko jedna, o autorytet nauczycielski trzeba dbać.
- Co taka smutna? – rozległo się pytanie. Panna Granger podniosła głowę i spojrzała w oczy Luny Lovegood.
- Cześć, Pomyluna! – wskrzyknęła nagle z promiennym uśmiechem. – Nie uwierzysz, jak się cieszę, że cię widzę! Jesteś jedyną znajomą twarzą w Hogwarcie, nie licząc nauczycieli.
- Teraz same jesteśmy nauczycielkami – przypomniała Luna. – Co w ogóle robiłaś przez te wszystkie lata? Pewnie zdrowo zakuwałaś…
- Oczywiście, skończyłam Uniwersytet Merlina Wielkiego z wyróżnieniem. A ty?
- Ja studiowałam w Grecji, na Akademii Wróżbiarstwa im. Pytii Apollińskiej – przyznała Luna, wskazując wpięty w klapę szaty znaczek z trójnogiem.
- No to obie mamy kwalifikacje najwyższej klasy – odparła Hermiona.
          Panna Lovegood zamilkła na chwilę, spuściła oczy.
- Słyszałam o Ronie – powiedziała. – Bardzo mi przykro z jego powodu.
          Hermiona tylko pokiwała głową.
- To już półtora roku – odezwała się wreszcie przez łzy. – Chyba nigdy się z tym nie pogodzę…
- Po co on właściwie pojechał do tej Gwatemali?
- Przeczytał w gazecie, że żyją tam podobno kwezalosmoki zielonopióre, ale to nic potwierdzonego, więc postanowił złapać przynajmniej jednego i zdobyć sławę odkrywcy. Prosiłam, żeby zabrał mnie ze sobą, ale był taki uparty…
- No tak, jak się uprze, to nie pogadasz – przyznała Luna. – Próbowałaś go szukać?
- Nie mogłam jechać, bo akurat miałam sesję. Zwróciłam się o pomoc do Ministerstwa, Harry i Malfoy pożyczyli mi trochę pieniędzy, bo wiesz, Malfoy teraz pracuje w banku Gringotta. Udało się w końcu zorganizować ekspedycję ratunkową, ale jedyne, co znaleźli w dżungli, to szatę Rona w strzępach i jego miotłę zaplątaną w zarośla. Niektórzy mówią, że zanim znalazł kwezalosmoki, to one znalazły jego.
- To straszne… - powiedziała Luna.
         W tym momencie zbliżyła się do nich stażystka od zielarstwa. Była wysoka i chuda, o długich rękach i nogach. Czarne włosy i okrągłe okulary sprawiały, że wyglądała jak żeńska wersja Harry’ego Pottera, z tą różnicą, że nie miała żadnej blizny na czole.
- Cześć! – powiedziała z szerokim uśmiechem. – Mam na imię Ania i jestem fajna.
- Cześć, mam na imię Hermiona i brałam udział w pokonaniu Voldemorta – odparła panna Granger zblazowanym tonem.
- Fajny ten zamek – kontynuowała Ania Szafraniec . – Też jesteście tu nowe?
- Nie – odrzekła Luna. – My nie nowe.
- Macie jakieś plany na wieczór? Może jakiś wieczorek zapoznawczy, wypadniemy gdzieś się rozerwać albo coś w tym guście?
- Sorry, ale dopiero co przyjechałyśmy – ostudziła ją Hermiona. – Nawet jeszcze się dobrze nie urządziłam.
- Ej, no to nie gadaj, wpadnę i ci pomogę – Ania wydawała się niezrażona chłodnym przyjęciem. – Znam kilka świetnych zaklęć z aranżacji wnętrz, na pewno ci się spodoba. To kiedy mam przyjść? Dwadzieścia po północy nie będzie za wcześnie?
- Dziewczyno, miejże litość – skarciła ją Luna. – Właśnie rozmawiałyśmy o tym, że Hermiona straciła narzeczonego, a ty tu wchodzisz i się wcinasz jak między wódkę a zakąskę…
        Panna Szafraniec stropiła się, przybrała smutnawy wyraz twarzy.
- Oj, to przykro mi… Ale nie martw się, na pewno jeszcze kogoś znajdziesz. Na przykład ten Rupert to moim zdaniem całkiem niezłe ciacho. Jak chcesz, to mogę mu szepnąć słówko o tobie…
- Nie potrzebuję twojej pomocy – powiedziała Hermiona twardym głosem.
- Nie? – Ania wyglądała na mocno rozczarowaną. – No trudno… Ale jakbyś kiedy chciała pogadać, to wbijaj do mnie. Przybudówka przy drugiej cieplarni, czerwone drzwi. No to pa!
        I odeszła do swojego stolika.
- Zapowiada się fartowny rok – powiedziała Luna.


czwartek, 24 lipca 2014

Rozdział 1



       Pierwszy września był dla Hogwartu początkiem roku jak każdy inny. Znowu na stacji kolejowej w Hogsmeade zatrzymał się Hogwart Express. Znowu Hagrid zabrał pirwszorocznych do łódek. Znowu pozostali uczniowie podążyli do zamku powozami zaprzężonymi w testrale, a niektórzy nawet je widzieli, choć takich uczniów w Hogwarcie było tego roku sporo mniej niż jeszcze do niedawna. Prastara Szkoła Magii i Czarodziejstwa znowu przetrwała wszelkie burze dziejowe i w dalszym ciągu była gotowa wlewać olej do głowy młodocianym czarodziejom.
       Ale pod pewnymi względami był to początek roku nie jak każdy inny i gdyby ktoś trafił do Hogwartu po przerwie dłuższej niż wakacyjna, mógłby przeżyć spore zdziwienie. Uczniowie i personel najwyraźniej stracili umiejętność strwożonego szeptania, a i sam zamek wydawał się jakby jaśniejszy niż dawniej, rozświetlony wręcz, przy czym nie chodziło bynajmniej o to, że ktoś go wreszcie umył. Na szkolnym dziedzińcu stała bazaltowa statua przedstawiająca niekompletnie owiniętą jedwabnym chitonem kobietę o bujnych kształtach. Jej włosy z lewej strony były hebanowe, a z prawej mahoniowe. Na cokole widniał napis: „Lukrecji de Volaille – wdzięczny świat czarodziejów. Twoje poświęcenie zwyciężyło Voldemorta”. Hogwartczycy notorycznie łapali ten posąg za różne części ciała, podobno na szczęście, choć gdyby próbowali uczynić to samo z profesor de Volaille za jej życia, z pewnością przyczyniłoby to im nielichego pecha. Wśród uczniów starszych lat znacznie częściej zdarzały się przypadki trzymania się za ręce i nikogo to nie gorszyło; z uczennicami było zresztą to samo. Nawet jedzenie, jeśli wierzyć pogłoskom, było lepsze niż dawniej.
     Do osób, dla których pierwszy września w Hogwarcie był dniem niezwykłym, należała Hermiona Granger.

Hermiona szybko dotarła do zamku, przywitała kilka znajomych twarzy i poszła się rozpakować. Jej sypialnia miała własną łazienkę, więc panna Granger postanowiła się jeszcze szybko wykąpać, zanim rozpocznie się uroczystość w Wielkiej Sali. Odświeżywszy się, przywdziała nową, starannie wyprasowaną szatę. Następnie poszła do sowiarni, aby wysłać do rodziców Szybką Magiczną Sowę, że już dotarła, po czym, zorientowawszy się, że ma jeszcze trochę czasu, udała się na przechadzkę korytarzami Hogwartu.
Zdała sobie sprawę, że bardzo stęskniła się za tymi starymi, przesyconymi czarodziejstwem murami. I nie tylko za nimi, także za przyjaciółmi. Tęskniła za Harrym, za Nevillem, za Luną, a nawet, o dziwo, za Malfoyem, który, od czasu, gdy był z Potterem, z dawnego łotra stał się słodkim Drakusiem, aż do przesady. To magia Klimpfjallu tak go odmieniła, ale teraz, idąc przez korytarze, Hermiona w ogóle nie odczuwała podskórnej obecności Szóstego Domu. No i za Ronem tęskniła, o, jak bardzo za nim tęskniła…
Aby odpędzić smutne wspomnienia, panna Granger sięgnęła do kieszeni szaty i wyciągnęła bułkę z dżemem, którą mama dała jej na podróż. Zatopiła w niej zęby. Bułka pachnęła domem, a naturalny smak chrupiącego pieczywa w kombinacji ze słodyczą truskawkowego dżemu przeniósł Hermionę niemalże w siódme niebo. Zamknęła oczy, aby tym lepiej rozkoszować się każdym kolejnym gryzem.
I nagle wpadła na kogoś. Bułka wypadła jej z rąk i poleciała na podłogę, upadając, jakże by inaczej, dżemem do dołu. Serce w Hermionie zamarło na ten widok. Dopiero po kilku sekundach uniosła wzrok i spojrzała w zirytowane oblicze Severusa Snape’a.
- Psiakrew, cholera! Mógłby pan bardziej uważać! – wybuchnęła Hermiona.
            Snape skrzywił się.
- Witam, panno Granger – ukłonił się zimno. – Widzę, że nie tylko wciąż jest pani wszechstronnie uzdolniona, ale w dodatku ma ostry języczek. A tak w ogóle – co panią do mnie sprowadza?
- Nic takiego – odpowiedziała Hermiona. Odwróciła się od Severusa, wyciągnęła różdżkę i sprawnym zaklęciem pchnęła rozwaloną na podłodze bułkę do pobliskiego kosza na śmieci, a potem odeszła.

       Jakiś kwadrans przed ceremonią rozpoczęcia roku Albus Dumbledore zwołał zebranie wszystkich nauczycieli. Snape także, oczywiście, stawił się na nim. Siedział obok profesor Trelawney i złorzeczył w myślach.
        Znowu kolejny rok i ciągle te same twarze dookoła. Nawet Voldemort niewiele tu zmienił, a kiedy zabrakło Voldemorta, to szansa na jakąkolwiek rotację stanowisk już zupełnie zmalała… Kiedy jeszcze istniał Klimpfjall, a Severus był jego opiekunem, to przynajmniej czasami było wesoło, a nawet zdarzało się, że sam Snape potrafił rozkręcić niezłą imprezę. Ale potem jakaś mądra głowa w Ministerstwie doszła do wniosku, że skoro Czarny Pan został pokonany, to nie ma potrzeby utrzymywania Szóstego Domu. Pozbawiony jego atmosfery, Snape powrócił do swej dawnej frustracji; z kluchońskich rozrywek pozostało mu jedynie od czasu do czasu picie wódki szklankami z Obleśnym Jermołajem, duchem Klimpfjallu, który snuł się po Hogwarcie równie smętnie, jak sam Severus.
- Koleżanki wiedźmy, koledzy czarodzieje – zagaił Dumbledore – bardzo mnie cieszy, że znowu spotykamy się w tym samym gronie. Czasami myślę o tym, jak niewiele brakowało, żeby stało się inaczej…
        No tak, pomyślał Snape. Będzie truł. A potem, w Wielkiej Sali, też będzie truł. A cały Hogwart będzie czekał, kiedy stary Drops przestanie truć i będzie można się dorwać do żarcia.
- Na przykład pan, profesorze Snape – dyrektor uśmiechnął się dobrotliwie. – Czy zdaje pan sobie sprawę, że wśród mugoli krąży ostatnio książka, według której zabił mnie pan, a wkrótce potem sam został zabity, i to już osiem lat temu? Wygląda na to, że nekromancja robi postępy.
- Nie czytam mugolskich książek – odparł zgryźliwie Mistrz Eliksirów. – Szczególnie tych o czarodziejach.
- I bardzo słusznie – zauważył Dumbledore. – Ale wracając do meritum, mam wam do zakomunikowania dość istotną rzecz.
       Zrobił pauzę. Zapadło gwałtowne milczenie. Trelawney po lewej, McGonagall po prawej, Flitwick, Lupin – wszyscy patrzyli w napięciu na dyrektora.
- Jak sami dobrze wiecie, w tym roku nasza szkoła przyjęła wyjątkowo wielu nowych uczniów – ciągnął dyrektor. – Poza tym zmiany programowe oznaczają, że będzie ogółem więcej godzin. Wobec tego zdecydowałem się zatrudnić w Hogwarcie młodych stażystów, którzy w ciągu najbliższej dekady powinni zastąpić niektórych z nas, gdy już się zmęczymy albo spełnią się jakieś głupie przepowiednie z mugolskich książek. Jutro rano oficjalnie wyznaczę opiekunów stażu.
        Wśród nauczycieli zabrzmiał niespokojny pomruk zaskoczenia.
Dumbledore tymczasem uderzył różdżką w ścianę. Wyrosły na niej nagle portrety czworga młodych ludzi.
        Snape’owi opadła szczęka, ale w dalszym ciągu nic nie powiedział.
- A oto i nasi stażyści, których za chwilę spotkamy w Wielkiej Sali – powiedział Albus Dumbledore z zadowoleniem. – Luna Lovegood – wróżbiarstwo, Rupert Rattlewonk – obrona przed czarną magią, Anna Szafraniec – zielarstwo, oraz Hermiona Granger – eliksiry…



wtorek, 8 lipca 2014

Wstępny wstęp

Witam wszystkich!

Na tym blogu ma być w założeniu publikowana kontynuacja sławetnego fanfiku
Harry Potter i Szósty Dom”.
W praktyce – nie wiadomo, kiedy to będzie, bo jakoś nie mam czasu,
ale żal mi było zmarnować taki adres (i taki nagłówek).

Na razie wiadomo jedynie, że we wstępnym założeniu ma to być Sevmione.
Z pewnością też będzie sporo krótsza niż Szósty Dom.
Ale co z tego wyjdzie i kiedy – Merlin jeden wie…