niedziela, 9 listopada 2014

Rozdział 4


W piątek wieczorem Severus Snape zabrał uczniów do Hogsmeade.
Upewniwszy się, że młodzież nie porozłaziła się za bardzo i nie czyni ogólnego chaosu, Mistrz Eliksirów oderwał się od podopiecznych i zaczął kluczyć ulicami, aż dotarł do niepozornego, brązowego domu w jednej z bocznych uliczek. Czekała tam na niego zielonowłosa wiedźma o bujnych kształtach. Zgodnie z umową, Severus sprzedał jej kilkanaście fiolek Amortencji i parę porcji innych substancji.
Merlinie, jak się cieszył. Te momenty, gdy słyszał szelest zsuwających się do jego kieszeni galeonów otrzymanych za uwarzone własnymi rękami eliksiry, należały do nielicznych chwil radości w jego poza tym smętnym i jednostajnym życiu. Ot, taka na przykład rada pedagogiczna poprzedniego dnia: nuda, proszę pana, nic się nie dzieje. Czarodziej zapala papierosa, spojrzy w lewo, spojrzy w prawo… Aż się chce wyjść z sali.
Snape szedł ulicami Hogsmeade jak w transie, skupiony na rozpamiętywaniu własnego podłego losu. Nie zauważał ludzi, nie zwracał uwagi na wystawy. Aby nieco przełamać tę monotonię, zboczył z drogi i wszedł do pierwszego lepszego sklepu. Dopiero przy kontuarze zdał sobie sprawę, że znalazł się w Magicznych Dowcipach Weasleyów.
- Miło powitać pana profesora! – wykrzyknął na jego widok Fred Weasley. Miał na sobie szmaragdową szatę ze złotymi lamówkami, a na piersi identyfikator z imieniem.
- Czym możemy służyć? – zapytał drugi z bliźniaków, na którego plakietce widniał napis „Jorj” – widocznie tak było modniej.
Severus zdał sobie sprawę, że w zasadzie nie ma żadnych dowodów, że bracia nie zamienili się identyfikatorami. Mogli to nawet zrobić kilka razy w czasie, gdy on stał przy ladzie.
- Cześć, chłopaki – powiedział smętnym, pełnym obojętności tonem. – Jak idzie biznes?
- Robi się, robi, profesorze – rzekł Fred. – Coraz bardziej rozszerzamy ofertę.
- Tak? – zapytał Snape, chociaż w sumie go to nie obchodziło. – Na przykład o co?
- W tamtym słoiku mamy śmiech w proszku – wskazał drugi z braci. – Cztery knuty za uncję, wystarczy zalać ciepłą wodą i już jest czterdzieści minut niepowstrzymanego rechotu. Schodzi jak woda!
- Naprawdę? – Severus przyjrzał się słoikowi podejrzliwie. – Ale chyba nie ma to za bardzo praktycznego zastosowania…
- Oferujemy także kieszonkową myślodsypnię – powiedział Fred z profesjonalnym uśmiechem.
- Kieszonkowe co?
- Coś jak myślodsiewnia, tylko prymitywniejsza – wyjaśnił George, czy tam Jorj. – No i tańsza, przede wszystkim. Z zewnątrz wygląda jak kompas, więc można się z nią nosić przy mugolach.
- A tamten srebrny pierścień? – zapytał Severus. – Ten z falującymi wzorkami?
- Talizman dla pijaków – rzekł Fred. – Wiedziałem, że pana zainteresuje.
- Ale jak to? – zainteresował się Snape. – Nie pozwala się upić? Otrzeźwia na zawołanie? Czy wręcz przeciwnie?
- Taki dobry to jeszcze nie jest, ale pozwala chociaż iść po linii prostej, nawet gdy się jest kompletnie napranym – wyjaśnił Jorj. – W ten sposób unika się wielu kłopotów.
      Snape rozejrzał się jeszcze raz, szukając towarów, które nie wyglądałyby zbyt niepoważnie. Wreszcie zauważył niewielką kulę z mętnego szkła.
- A co to takiego?
- Kula do słuchania mugolskiej muzyki – zainformował Fred. – Bardzo przydatna rzecz, profesorze. Wystarczy wypowiedzieć zaklęcie – i gra muzyka.
- A jeśli nie chce pan przeszkadzać innym – dodał ironicznie George – to trzyma pan tę kulę w kontakcie z ciałem i wtedy muzykę słyszy tylko pan, niezależnie od tego, jak głośna będzie.
- Hm… Ciekawe. Ile za to chcecie?
- Sześć galeonów. Dla pana w ostateczności pięć i pół.
       Severus flegmatycznym ruchem sięgnął do kieszeni, wydobył kilka ciężkich monet.
- No to walcie. Akurat jestem przy forsie.

Wieczorem, przyprowadziwszy uczniów z Hogsmeade i pożywiwszy się swoją kolacją, Mistrz Eliksirów przypomniał sobie nagle o nowym nabytku. Wyjął kulę z fikuśnego pudełka, do którego zapakowali ją bracia Weasleyowie, położył na stole. Leżała tam i skupiała jego uwagę, mętność szkła lekko wirowała. Severus wyciągnął różdżkę.
- No, teraz zobaczymy, na co wyrzuciłem pieniądza. Melopugnus!
         Mgła wewnątrz kuli rozjarzyła się nieco, zawirowała szybciej i nagle w kwaterę mistrza eliksirów wdarł się łomot bębnów i bezlitośnie huczące akordy gitar, przez które przebijał się zaskakująco łagodny śpiew: Pictures of Lily made my life so wonderful, pictures of Lily helped me sleep at night… Severus przez dobre dwie minuty stał jak wmurowany i słuchał piosenki, a gdy dobiegła końca, zagasił kulę zaklęciem i opadł wiotko na swój czarny fotel.
Lily, ach, Lily! Mogłaby być jego, ale popadła w towarzystwo tych Hunćwoków. A młody Potter, Weasley i Grangerówna to jakby Hunćwoków druga generacja. Potem jeszcze dzieciak Malfoyów do nich dołączył… I krzyż mu na drogę! Pewnie teraz leżą gdzieś w łóżku w Londynie i rypią się do utraty przytomności… Ale najgorzej, że panna Granger wróciła. I to jeszcze jako nauczycielka eliksirów, jego podopieczna, koniec świata!
       Ale co, jeżeli Granger to nie jedna z Hunćwoków? A co, jeżeli jest… aż strach o tym myśleć… reinkarnacją Lily? To by zupełnie zmieniało postać rzeczy! Co prawda ten pomysł się kupy nie trzyma, ale co w ogóle się jej trzyma w twoim przegranym życiu, Severusie?
         Snape doszedł do wniosku, że właśnie wszedł na terytorium rozważań, których lepiej nie rozkminiać na trzeźwo. Co prawda z tego wszystkiego zupełnie zapomniał kupić akohol w czasie pobytu w Hogsmeade, ale może Obleśny Jermołaj się gdzieś kręci po zamku, to on z pewnością będzie miał przy sobie z pół litra widmówki…

Kilka minut po północy Hermiona spacerowała dziedzińcem. Tego wieczoru usilnie próbowała natrafić wśród korytarzy Hogwartu na jakikolwiek ślad Szóstego Domu. Ale nie natrafiła. Znalazła portret rosyjskiego chłopa o okrutnym spojrzeniu, za którym krył się ongiś pokój wspólny Kluchonów, gdzie panna Granger przeżyła tyle niezapomnianych orgii, lecz teraz tajne drzwi pozostały głuche na zaklęcie. Nie było nawet żadnej pewności, że ciągle tam jeszcze istnieją. Z kolei szafa, do której się często aportowała z Harrym, Ronem i innymi, została usunięta. Teraz w tym miejscu stała donica pełna długich, mieczowatych kaktusów i biada temu, który by próbował się tam ześwistokliczeć.
Straciła już nadzieję, że z Klimpfjallu cokolwiek zostało. Widocznie spełnił swoją rolę i kiedy zagrożenie przeminęło, on przeminął także, odchodząc jak przysłowiowy Murzyn.
Hermiona przechodziła akurat u stóp wieży astronomicznej. Sądząc po godzinie, lekcja musiała tam trwać w najlepsze. Wtem zobaczyła jakiś podłużny, czarny kształt leżący na ziemi.
       Z początku się przeraziła, sądząc, że ktoś spadł z wieży. Jednak już po chwili przeraziła się jeszcze bardziej, po charakterystycznej mrocznoczarnej szacie rozpoznała bowiem Snape’a. Z zapaloną różdżką i duszą na ramieniu podeszła do swego opiekuna stażu. Severus leżał bezwładnie, z rozrzuconymi rękami, jego włosy były rozsypane na bruku. Panna Granger poczuła nagły lęk. O Merlinie, co mu się mogło stać? Błagam, niech on z tego wyjdzie!
        Skierowała światło na jego bladą twarz. Ku jej ogromnej uldze Snape zacisnął powieki i poruszył wargami, wybełkotał coś niewyraźnie.
- Profesorze? – odezwała się zaniepokojona. – Gdzie się pan tak nabzdryngolił?
- Cssso… Graa-ayn-ger…? Minusss szyzieści dla Gryfindydoruuu…
- Powinien pan iść do siebie, zaprowadzę pana – powiedziała Hermiona kategorycznie.
- Nie tszzzzzzeba – rzęził Mistrz Eliksirów, krzywiąc się z bólu. – Ja sam…
         Ale jego „ja sam” skończyło się na tym, że niemrawo pomachał nogami, próbował się podeprzeć i za chwilę znów padał plackiem, jakby jego kości pod wpływem jakiegoś szerzej nieznanego zaklęcia zmieniły się w gumę. Młodej stażystce nie pozostało nic innego, jak z wielkim trudem zarzucić sobie niemal nieprzytomnego opiekuna na plecy i zanieść do komnat.
    Zaczynając studia z myślą o pracy nauczycielki magii, Hermiona w najdzikszych marzeniach nie przypuszczała, że jej zadania obejmować będą holowanie totalnie napierdaszonego Snape’a po hogwarckich korytarzach. Choć po tych kilku latach była już trochę większą dziewczyną niż w czasach szkolnych, i tak ledwo dawała sobie radę z utrzymaniem ciężaru Severusa. Początkowo próbował jej jeszcze pomagać, odpychając się niezdarnie nogami od podłogi i ścian, ale potem skapitulował i biernie dawał się ciągnąć. W pewnym momencie Hermiona doszła do wniosku, że zasnął, jednak już po chwili sam Mistrz Eliksirów wyrwał ją z tego przekonania głośnym, acz chaotycznym okrzykiem, po którym nastąpiła cała pijacka kakofonia. Nie można się było dowiedzieć, o co mu chodzi, bo tylko bełkotał i charczał odbytnicą.
- Profesorze Snape, dobrze się pan czuje? – zapytała Hermiona retorycznie. O Merlinie, zaraz się na mnie zerzyga, przeszło jej przez głowę.
- Nie! Nie czuję się dobrze! Wszystko jest be! Hogwart jest be, cały świat jest be i już zawsze będzie… Beeeeeeeeeee!!!
- Błagam, niech pan mi nie robi wstydu – Hermionie prawie łzy napłynęły do oczu. – Niech pan już nic nie gada, tylko ułatwi mi ratowanie pana! Pan się, poza wszystkim innym, sprzeniewierzył kluchońskiej kulturze picia!
- Kluchonów już nie ma! Klimpfjall przepadł! Jest równie utracony, jak Jerozolima!
      I wbrew wszelkim staraniom Hermiony, która starała się rzecz całą przeprowadzić jak najdyskretniej, Snape zaczął wyć przepitym głosem: „Jerusalem is lost! Jerusaleeeeem is lost!”
- Cicho! Profesorze, nic nie jest lost, pokonaliśmy Voldemorta, a pan w tej chwili idzie spać!
- Wygraliśmy! Hurra! Hurrrrrraaaaa! Hurrrrrrrraaaaaaaaaaaaaa!
      Hermiona popadła niemal w rozpacz: byli dopiero przy Łazience Jęczącej Marty, został jeszcze kawałek, kwatery Slytherinu będą w zasięgu…
- Profesorze, błagam, uczniowie pana zaraz usłyszą. Potrzebne to panu?
- Hurrrrrraaaa! Voldemort kaputt! Guten Morgen! Guten Morgen!
         Wydawało się, że ta niecudowna podróż we dwoje ciągnie się w nieskończoność. Hermiona nie była pewna, czy idzie z Severusem do lochów, czy z Pierścieniem do Mordoru: z każdą chwilą było coraz gorzej, Snape wydawał się coraz cięższy. Przynajmniej tyle dobrze, że od pewnego momentu przestał śpiewać, wyć i ryczeć i tylko już zwyczajnie, po pijacku gaworzył.
         W końcu dotarli pod drzwi komnaty Mistrza Eliksirów. Trzymając z nieludzkim wysiłkiem Severusa na ramieniu, Hermiona jedną ręką otworzyła sobie drzwi, aby następnie wtaszczyć nauczyciela do środka. Teraz już się nie przejmowała, ciągnęła Snape’a za ramiona, a jego obcasy zostawiały na podłodze czarne ślady.
        Z impetem rzuciła go jak worek ziemniaków na łóżko, nie dbając nawet o to, żeby zdjąć mu buty, i jak najszybciej wyszła z sypialni Snape’a. Stojąc jeszcze w drzwiach, obejrzała się na czarną sylwetkę rozpłaszczoną w barłogu.
- Dobranoc, słodki książę – warknęła ironicznie.