poniedziałek, 10 lipca 2017

Rozdział 20

 Snape patrzył w przerażeniu to na niekompletnie ubraną Hermionę, to znów na rozbawionego Synchroniusza Walrussa. Za pomocą zaklęcia podwójnie niewybaczalnego nowy wódz śmierciożerców nie tylko ją sobie podporządkował, ale w dodatku zrobił z niej kompletną idiotkę!
- No więc, cukiereczku – przemówił Walruss do panny Granger – powiedz wujkowi Synchroniuszowi, po co naprawdę tu przyszliście.
- Uśmiejesz się! – zachichotała, wachlując rozcapierzonymi palcami. – Więc wymyśliliśmy z Sevciem, żeby przyjść tutaj i się trochę rozejrzeć, tak? Zobaczyć, co za inbę tutaj odstawiacie, po co rozwalacie las, i w razie czego podłożyć wam jakiegoś prosiaczka. Czadersko, nie?
Severus złapał się za głowę. Co ta Hermiona robi, zupełnie zdmuchnęła ich pokrywkę! Za to Walruss przeciwnie, natychmiast się rozpromienił.
- Doskonale! – zakrzyknął. – Dostaniesz cukierka, albo jeszcze lepiej loda. Tylko mi powiedz, maleńka, czy ktoś jeszcze jest z wami?
Sytuacja była naprawdę poważna! Nie było czasu do stracenia. Snape, nie myśląc, wyciągnął różdżkę ku niebu.
- Expecto matronum! – zawołał. Niech ten obwieś Walruss nie myśli, że tylko on zna zmodyfikowane zaklęcia…
Z różdżki Mistrza Eliksirów wytrysnęła srebrzysta energia, która uformowała się w lśniącą sowę i pofrunęła w niebo. W odpowiedzi Walruss sięgnął po swój flet.
- Proszę uprzejmie paść trupem, profesorze Snape! – krzyknął bezwzględnie.
Lecz godziny spędzone na siłowni w końcu się Severusowi przydały. Gdy tylko zobaczył, że Crouch i jeszcze dwoje innych też chwytają za różdżki, od razu zrobił “gwiazdę”, usuwając się na bok. Zaklęcia poleciały w próżnię.
W tym samym momencie na obóz neośmierciożerców spadł z nieba gang mrocznych miotłocyklistów. Na ich czele pędził Blaise Zabini, wznosząc dzikie okrzyki. Potter i Malfoy trzymali się tuż za nim. Chuligani pędzili wśród chat, taranowali ludzi Walrussa, prali w nich zaklęciami. Śmierciożercy zostali wzięci z zaskoczenia, ale wkrótce otrząsnęli się i zaczęli odpowiadać. W powietrzu latały miotły, zaklęcia, elementy zabudowy, a czasami ludzie. Krótko mówiąc, zapanował totalny rozpieprz.
Severus rozejrzał się uważnie. Anton Dołochow już leżał rozciągnięty na ziemi. Lestrange straciła różdżkę i targała się za kudły z jakąś rudą laską z blizną na twarzy. Mistrz Eliksirów w tym całym zamieszaniu szukał jednak Walrussa. Gdzie się podział ten maruch?
- Rzuć różdżkę, Snape – rozległ się głos za jego plecami.
Obrócił się. Barty Crouch patrzył mu bezlitośnie w oczy. Przyciskał do siebie oszołomioną, zapłakaną Hermionę, a drugą ręką wbijał jej różdżkę w podbródek.
- Przegrałeś – ocenił. – Poddaj się, zrobię z twojej szlamy galaretkę cytrynową.
Mistrz Eliksirów spojrzał w oczy Hermiony. Nie mógł, po prostu nie mógł tego znieść, serce mu się krajało, ale…
- W porządku, Bartłomieju – zdecydował. – Nie ma po co się nerwować.
I wypuścił różdżkę. Kiedy jednak ześlizgiwała się wzdłuż jego dłoni, w ostatniej sekundzie, gdy jeszcze miała styczność z jego palcami, szepnął ledwo słyszalnie: “Expelliarmus!”.
Zaklęcie wystrzeliło. Crouch odruchowo wyrzucił w bok dłoń z różdżką, ale Expelliarmus trafił nie w nią, lecz w to, co śmierciożerca trzymał w drugiej ręce. Czyli w Hermionę. Panna Granger wyleciała mu z rąk, wywinęła fikołka w powietrzu i z hukiem rozpłaszczyła się o ścianę baraku.
Oszołomiony Crouch nie zdążył zareagować, gdy dopadł go Snape i zaczął, niczym jakiś mugol, bezlitośnie okładać go pięściami. Lutował go jak Gołotę Tyson, aż Barty Junior padł na ziemię skulony i jęczał o litość. W końcu Severus wyrwał mu z rąk różdżkę, nie przerywając wielkiego lania.
- Dosyć! – krzyczał Crouch. – Wystarczy już! Kim ty właściwie jesteś, Severusie Snape?
- Jestem serem, białym żołnierzem! – odrzekł Mistrz Eliksirów głosem tryumfalnym jak łuk.
Tymczasem Hermiona pozbierała się. Była boleśnie poobijana, w głowie czuła totalny mętlik, w żołądku przewracało jej się od wyczuwalnego jak oleista zmaza wpływu czarnej magii. Przez ostatnie kilka minut chyba nie całkiem była sobą… Jednak przez te same kilka minut wiele się zdarzyło. I to wiele niedobrego. “Dziki Gon MC” zaatakował obozowisko neośmierciożerców, oni jednak zdążyli już wziąć się w garść i wyglądało na to, że zyskują przewagę…
- Dosyć tego!!! – krzyknęła. – Ja, córka Herne’a Łowcy, mówię wam, skończcie z tym wszeteczeństwem!
Snape z zaskoczeniem ujrzał, jak z panny Granger emanuje dziwna poświata ciemnozielonego mroku, a nad jej głową pojawiają się tajemnicze cienie przypominające poroże jelenia. Rumor, jaki rozległ się chwilę później, kazał mu jednak odwrócić głowę. To drzewa z lasu Sherwood, z nietypową jak na drzewa prędkością, biegły czy może raczej sunęły przez wypaloną polanę. Rzucały się na śmierciożerców, tratowały, waliły gałęziami, przyduszały ich do ziemi. Ludzie Walrussa, już i tak zaskoczeni z kretesem, podjęli chaotyczną próbę kontrataku. Kilku z nich udało się podpalić niektóre drzewa. Jednak spod poszycia wyskakiwały zielone pędy i rzucały się im do gardła. Zdenek Slanina, przedstawiciel młodzieżówki, wziął Hermionę na cel, ale wtem wśród walczących pojawił się łoś i wziął go na rogi.
Synchroniusz Walruss wychylił się zza węgła.
- Ojojoj, nie wygląda to najlepiej! – ocenił. – Pora wypuścić krakena!
Rozległ się potworny grzmot, jak gdyby burza zaręczała się z trzęsieniem ziemi. Nad centralną szopą zawirowała skondensowana ciemność, a z niej wyłoniła się złowroga postać.
- Na macicę Merlina! – zaklął Snape.
Ten, którego wezwał Walruss, lewitował trzy metry nad ziemią, mrocznie powiewając płaszczem w kolorze zakrzepłej krwi. Hermiona zobaczyła jego twarz… i zmartwiała. Poczuła nagły ból brzucha.
- Powitajcie swego nowego pana! – krzyknęła wielkim głosem lewitująca postać, a z jej oczu i ust buchnęły płomienie. – Jam jest Lord Enslaywer!
Draco najpierw zrobił wielkie oczy z ogólnego WTF, a potem wybuchnął takim śmiechem, że niemalże padł na ziemię.
- Ty…? Ty jesteś Czarnym Panem, Weasley? – zapytał z niedowierzaniem, łapiąc z trudem oddech. – Chyba Rudym Panem! Masz ty w ogóle rozum i godnośc czarodzieja?
- Nie jestem żaden Weasley, zdrajco rasy i orientacji! – ryknął Lord Enslaywer. – Moje prawdziwe imię to Mordred Riddle, Krwawy Lord świata czarodziejów! A ty, drogi Potterze, staniesz się zaraz wampirem yaoi!!!
Harry wyglądał na zdrowo zaszokowanego. Przecież od dawna było wiadomo, że Ron zaginął w Gwatemali… A teraz się okazało, że przeszedł na stronę nieprzyjaciela?
- Zjedz se orzechów, wiewiórze, bo zaczynasz strasznie gwiazdorzyć! – zawołał Draco.
Krwawy Lord tylko wyciągnął ramię i Hermiona poczuła, jak opuszczają ją siły. Nie mogła nic zrobić, czuła się ciężka, głowa leciała jej do przodu. Upadła na kolana, kątem oka zobaczyła, ku swojej rozpaczy, jak Snape pada również. Mistrz Eliksirów ostatkiem sił wydał z siebie lamentacyjne: “Człowieku, co się z tobą dzieje?”
- Właściwie miałem najpierw zgromadzić moc, a dopiero potem się z wami policzyć – potężny głos Lorda Enslaywera poniósł się echem po całej polanie. – Ale skoro podaliście mi się jak na tacy, to teraz już wyssę was wszystkich!
- To brzmi… dość… nieprzyzwoicie… – zacharczał Draco, przyciśnięty do ziemi niewidzialnym ciężarem.
Panna Granger nie mogła nic poradzić. Siły i zdrowie wypływały z niej jak z rozbitego nocnika. Zaczęła mieć drgawki, szarpała paznokciami leśną ściółkę. Czyżby to już był koniec? I to jeszcze z ręki kogoś, kto kiedyś był Ronaldem Weasleyem?
Koło szopy rozległy się jakieś trzaski i szelesty. Niespodziewanie z zarośli wyszedł Albus Dumbledore we własnej osobie. Sytuacja, jaką ujrzał, wprawiła go w lekkie zdziwienie. Snape i Hermiona również byli nieco zaskoczeni jego niespodziewaną wizytą.
- Panie psorze! – zawołał z radością Krwawy Lord i wyciągnął ku niemu różdżkę.
Ale Dumbledore był szybszy i miał naładowaną kuszę. Srebrna Strzała Herne’a pomknęła błyskawicznie, choć w oczach panny Granger niewiarygodnie wolno – i ugodziła Lorda Enslaywera prosto w kolano. Następca Voldemorta runął na ziemię, czarny wir wokół jego osoby zgasł.
Hermiona, wciąż czując mdłości, podbiegła na czworakach do powalonego Rona. Tylko czy to jeszcze ciągle był Ron? Łzy stanęły jej w oczach, gdy patrzyła na strzałę w jego kolanie.
- Merlinie, co jest grane… – wybełkotał Ron, a jego głos był całkiem znajomy, tylko trochę zachrypnięty, w niczym nie przypominał tego złowrogiego dudnienia, które wydawał z siebie Lord Enslaywer. – Gdzie ja jestem i czemu mnie noga tak boli?
- Ron, to naprawdę ty? – zapytała rozpaczliwie panna Granger.
- No, ja – odparł Weasley. – A kto inny miałby być?
- Czarny Pan! – wtrącił się Draco. – No, może ewentualnie Rudy.
Hermiona rozejrzała się. Bitwa dobiegała końca. Widząc upadek Krwawego Lorda, neośmierciożercy poszli w rozsypkę. Po jeszcze kilku ciosach zaczęli się poddawać. Jedni byli zaplątani w zielone gałęzie, innych miotłocykliści Blaise’a ustawiali w szeregu, z rękami na karku, a Blaise Zabini układał na kawałku koca zdobyczne różdżki. Synchroniusz Walruss leżał opodal z rozkrzyżowanymi rękoma, a wokół jego głowy krążyły małe, ćwierkające ptaszki.
Ron złapał się za głowę, krzywiąc się z bólu.
- Nic nie pamiętam – jęknął. – Leciałem na miotłę przez dżunglę, a potem chyba dostałem w głowę. To Gwatemala? Bo roślinność jakaś bardziej angielska
- W Anglii jesteś – powiadomiła go Hermiona.
Podszedł Dumbledore, ściągając cięciwę z kuszy.
- Dobra robota, panno Granger – stwierdził z uznaniem. – Plus tysiąc punktów dla Gryffindoru.
- Jak to? – zdziwiła się. – Przecież zabronił mi pan się zajmować tą sprawą?
- Przewidziałem, że mnie pani nie posłucha, i wysłałem w ślad za panią małego ptaszka. Aurorzy już w drodze. Wszystko dobre, co się dobrze kończy: zły czar został zdjęty.
Hermionie nie trzeba było tego powtarzać. Choć nadal osłabiona, czuła już, jak energia Sherwood, nagromadzona przez neośmierciożerców w kryształach jako paliwo dla Krwawego Lorda, potężną zieloną falą wraca do przyrody. Spod spalonej ściółki na polanie przebijały w sprinterskim tempie kiełki roślinności.
Dumbledore, korzystając z dogodnej okazji, przystąpił do uzdrawiania nogi Weasleya, zależało mu bowiem na odzyskaniu Srebrnej Strzały Herne’a. Ron piszczał z bólu. Draco uspokajająco przytulał Harry’ego. Severus wyglądał tak, jakby miał za sobą cały dzień ciężkiej pracy w kopalni. Tymczasem członkowie gangu Zabiniego, zabezpieczywszy jeńców i postawiwszy ich pod strażą, rozbiegli się po chatach obozowiska w poszukiwaniu jakiegoś akoholu. Bitwa – i być może cała wojna – była już wygrana.
Wtem panna Granger dostrzegła w tym całym zamieszaniu człowieka, któremu gdzieś się strasznie śpieszyło. Biegł na bosaka, w poszarzałych łachmanach, a jego platynowe włosy były całkiem zmierzwione. Spojrzała z niepokojem na Dracona, on jednak opowiadał Ronowi różne anegdotki, odwracając jego uwagę od zabiegów Dumbledore’a.
Tajemniczy obszarpaniec podbiegł wreszcie pod górkę, gdzie stało towarzystwo. Na jego widok Hermiona zdrętwiała. Nie był to deus ex machina, lecz Lucjusz Malfoy ex Azkabano.
- Uciekłem z samego Azkabanu i przebiegłem setki mil, żeby się z tobą policzyć! – krzyknął na Snape’a. – Ty buraku!
I zanim ktokolwiek zdążył zareagować, z impetem dźgnął Severusa widelcem. Hermiona wrzasnęła ze strachu. A ponieważ to już był dla niej nadmiar wrażeń na ten dzień, padła nieprzytomna.