W piątek
wieczorem Severus Snape zabrał uczniów do Hogsmeade.
Upewniwszy
się, że młodzież nie porozłaziła się za bardzo i nie czyni ogólnego chaosu,
Mistrz Eliksirów oderwał się od podopiecznych i zaczął kluczyć ulicami, aż
dotarł do niepozornego, brązowego domu w jednej z bocznych uliczek. Czekała tam
na niego zielonowłosa wiedźma o bujnych kształtach. Zgodnie z umową, Severus
sprzedał jej kilkanaście fiolek Amortencji i parę porcji innych substancji.
Merlinie, jak
się cieszył. Te momenty, gdy słyszał szelest zsuwających się do jego kieszeni galeonów otrzymanych za uwarzone własnymi rękami
eliksiry, należały do nielicznych chwil radości w jego poza tym smętnym i
jednostajnym życiu. Ot, taka na przykład rada pedagogiczna poprzedniego dnia: nuda,
proszę pana, nic się nie dzieje. Czarodziej zapala papierosa, spojrzy w lewo,
spojrzy w prawo… Aż się chce wyjść z sali.
Snape szedł
ulicami Hogsmeade jak w transie, skupiony na rozpamiętywaniu własnego podłego
losu. Nie zauważał ludzi, nie zwracał uwagi na wystawy. Aby nieco przełamać tę
monotonię, zboczył z drogi i wszedł do pierwszego lepszego sklepu. Dopiero przy
kontuarze zdał sobie sprawę, że znalazł się w Magicznych Dowcipach Weasleyów.
- Miło powitać pana profesora! –
wykrzyknął na jego widok Fred Weasley. Miał na sobie szmaragdową szatę ze
złotymi lamówkami, a na piersi identyfikator z imieniem.
- Czym możemy służyć? – zapytał
drugi z bliźniaków, na którego plakietce widniał napis „Jorj” – widocznie tak
było modniej.
Severus zdał
sobie sprawę, że w zasadzie nie ma żadnych dowodów, że bracia nie zamienili się
identyfikatorami. Mogli to nawet zrobić kilka razy w czasie, gdy on stał przy
ladzie.
- Cześć, chłopaki – powiedział
smętnym, pełnym obojętności tonem. – Jak idzie biznes?
- Robi się, robi, profesorze –
rzekł Fred. – Coraz bardziej rozszerzamy ofertę.
- Tak? – zapytał Snape, chociaż w
sumie go to nie obchodziło. – Na przykład o co?
- W tamtym słoiku mamy śmiech w
proszku – wskazał drugi z braci. – Cztery knuty za uncję, wystarczy zalać
ciepłą wodą i już jest czterdzieści minut niepowstrzymanego rechotu. Schodzi
jak woda!
- Naprawdę? – Severus przyjrzał
się słoikowi podejrzliwie. – Ale chyba nie ma to za bardzo praktycznego
zastosowania…
- Oferujemy także kieszonkową
myślodsypnię – powiedział Fred z profesjonalnym uśmiechem.
- Kieszonkowe co?
- Coś jak myślodsiewnia, tylko
prymitywniejsza – wyjaśnił George, czy tam Jorj. – No i tańsza, przede
wszystkim. Z zewnątrz wygląda jak kompas, więc można się z nią nosić przy
mugolach.
- A tamten srebrny pierścień? –
zapytał Severus. – Ten z falującymi wzorkami?
- Talizman dla pijaków – rzekł
Fred. – Wiedziałem, że pana zainteresuje.
- Ale jak to? – zainteresował się
Snape. – Nie pozwala się upić? Otrzeźwia na zawołanie? Czy wręcz przeciwnie?
- Taki dobry to jeszcze nie jest,
ale pozwala chociaż iść po linii prostej, nawet gdy się jest kompletnie
napranym – wyjaśnił Jorj. – W ten sposób unika się wielu kłopotów.
Snape
rozejrzał się jeszcze raz, szukając towarów, które nie wyglądałyby zbyt
niepoważnie. Wreszcie zauważył niewielką kulę z mętnego szkła.
- A co to takiego?
- Kula do słuchania mugolskiej
muzyki – zainformował Fred. – Bardzo przydatna rzecz, profesorze. Wystarczy
wypowiedzieć zaklęcie – i gra muzyka.
- A jeśli nie chce pan
przeszkadzać innym – dodał ironicznie George – to trzyma pan tę kulę w
kontakcie z ciałem i wtedy muzykę słyszy tylko pan, niezależnie od tego, jak
głośna będzie.
- Hm… Ciekawe. Ile za to chcecie?
- Sześć galeonów. Dla pana w
ostateczności pięć i pół.
Severus
flegmatycznym ruchem sięgnął do kieszeni, wydobył kilka ciężkich monet.
- No to walcie. Akurat jestem
przy forsie.
Wieczorem,
przyprowadziwszy uczniów z Hogsmeade i pożywiwszy się swoją kolacją, Mistrz
Eliksirów przypomniał sobie nagle o nowym nabytku. Wyjął kulę z fikuśnego
pudełka, do którego zapakowali ją bracia Weasleyowie, położył na stole. Leżała
tam i skupiała jego uwagę, mętność szkła lekko wirowała. Severus wyciągnął
różdżkę.
- No, teraz zobaczymy, na co
wyrzuciłem pieniądza. Melopugnus!
Mgła
wewnątrz kuli rozjarzyła się nieco, zawirowała szybciej i nagle w kwaterę
mistrza eliksirów wdarł się łomot bębnów i bezlitośnie huczące akordy gitar, przez
które przebijał się zaskakująco łagodny śpiew: Pictures of Lily made my life so wonderful, pictures of Lily helped me
sleep at night… Severus przez dobre dwie minuty stał jak wmurowany i
słuchał piosenki, a gdy dobiegła końca, zagasił kulę zaklęciem i opadł wiotko
na swój czarny fotel.
Lily, ach,
Lily! Mogłaby być jego, ale popadła w towarzystwo tych Hunćwoków. A młody
Potter, Weasley i Grangerówna to jakby Hunćwoków druga generacja. Potem jeszcze
dzieciak Malfoyów do nich dołączył… I krzyż mu na drogę! Pewnie teraz leżą
gdzieś w łóżku w Londynie i rypią się do utraty przytomności… Ale najgorzej, że
panna Granger wróciła. I to jeszcze jako nauczycielka eliksirów, jego
podopieczna, koniec świata!
Ale
co, jeżeli Granger to nie jedna z Hunćwoków? A co, jeżeli jest… aż strach o tym
myśleć… reinkarnacją Lily? To by zupełnie zmieniało postać rzeczy! Co prawda
ten pomysł się kupy nie trzyma, ale co w ogóle się jej trzyma w twoim
przegranym życiu, Severusie?
Snape
doszedł do wniosku, że właśnie wszedł na terytorium rozważań, których lepiej
nie rozkminiać na trzeźwo. Co prawda z tego wszystkiego zupełnie zapomniał
kupić akohol w czasie pobytu w Hogsmeade, ale może Obleśny Jermołaj się gdzieś
kręci po zamku, to on z pewnością będzie miał przy sobie z pół litra widmówki…
Kilka minut po
północy Hermiona spacerowała dziedzińcem. Tego wieczoru usilnie próbowała
natrafić wśród korytarzy Hogwartu na jakikolwiek ślad Szóstego Domu. Ale nie
natrafiła. Znalazła portret rosyjskiego chłopa o okrutnym spojrzeniu, za którym
krył się ongiś pokój wspólny Kluchonów, gdzie panna Granger przeżyła tyle
niezapomnianych orgii, lecz teraz tajne drzwi pozostały głuche na zaklęcie. Nie
było nawet żadnej pewności, że ciągle tam jeszcze istnieją. Z kolei szafa, do
której się często aportowała z Harrym, Ronem i innymi, została usunięta. Teraz
w tym miejscu stała donica pełna długich, mieczowatych kaktusów i biada temu,
który by próbował się tam ześwistokliczeć.
Straciła już
nadzieję, że z Klimpfjallu cokolwiek zostało. Widocznie spełnił swoją rolę i
kiedy zagrożenie przeminęło, on przeminął także, odchodząc jak przysłowiowy
Murzyn.
Hermiona
przechodziła akurat u stóp wieży astronomicznej. Sądząc po godzinie, lekcja
musiała tam trwać w najlepsze. Wtem zobaczyła jakiś podłużny, czarny kształt
leżący na ziemi.
Z
początku się przeraziła, sądząc, że ktoś spadł z wieży. Jednak już po chwili przeraziła
się jeszcze bardziej, po charakterystycznej mrocznoczarnej szacie rozpoznała
bowiem Snape’a. Z zapaloną różdżką i duszą na ramieniu podeszła do swego
opiekuna stażu. Severus leżał bezwładnie, z rozrzuconymi rękami, jego włosy
były rozsypane na bruku. Panna Granger poczuła nagły lęk. O Merlinie, co mu się
mogło stać? Błagam, niech on z tego wyjdzie!
Skierowała
światło na jego bladą twarz. Ku jej ogromnej uldze Snape zacisnął powieki i
poruszył wargami, wybełkotał coś niewyraźnie.
- Profesorze? – odezwała się
zaniepokojona. – Gdzie się pan tak nabzdryngolił?
- Cssso… Graa-ayn-ger…? Minusss
szyzieści dla Gryfindydoruuu…
- Powinien pan iść do siebie, zaprowadzę
pana – powiedziała Hermiona kategorycznie.
- Nie tszzzzzzeba – rzęził Mistrz
Eliksirów, krzywiąc się z bólu. – Ja sam…
Ale
jego „ja sam” skończyło się na tym, że niemrawo pomachał nogami, próbował się
podeprzeć i za chwilę znów padał plackiem, jakby jego kości pod wpływem
jakiegoś szerzej nieznanego zaklęcia zmieniły się w gumę. Młodej stażystce nie
pozostało nic innego, jak z wielkim trudem zarzucić sobie niemal nieprzytomnego
opiekuna na plecy i zanieść do komnat.
Zaczynając
studia z myślą o pracy nauczycielki magii, Hermiona w najdzikszych marzeniach
nie przypuszczała, że jej zadania obejmować będą holowanie totalnie
napierdaszonego Snape’a po hogwarckich korytarzach. Choć po tych kilku latach
była już trochę większą dziewczyną niż w czasach szkolnych, i tak ledwo dawała
sobie radę z utrzymaniem ciężaru Severusa. Początkowo próbował jej jeszcze
pomagać, odpychając się niezdarnie nogami od podłogi i ścian, ale potem
skapitulował i biernie dawał się ciągnąć. W pewnym momencie Hermiona doszła do
wniosku, że zasnął, jednak już po chwili sam Mistrz Eliksirów wyrwał ją z tego
przekonania głośnym, acz chaotycznym okrzykiem, po którym nastąpiła cała pijacka
kakofonia. Nie można się było dowiedzieć, o co mu chodzi, bo tylko bełkotał i
charczał odbytnicą.
- Profesorze Snape, dobrze się
pan czuje? – zapytała Hermiona retorycznie. O Merlinie, zaraz się na mnie zerzyga,
przeszło jej przez głowę.
- Nie! Nie czuję się dobrze!
Wszystko jest be! Hogwart jest be, cały świat jest be i już zawsze będzie…
Beeeeeeeeeee!!!
- Błagam, niech pan mi nie robi
wstydu – Hermionie prawie łzy napłynęły do oczu. – Niech pan już nic nie gada,
tylko ułatwi mi ratowanie pana! Pan się, poza wszystkim innym, sprzeniewierzył
kluchońskiej kulturze picia!
- Kluchonów już nie ma! Klimpfjall
przepadł! Jest równie utracony, jak Jerozolima!
I
wbrew wszelkim staraniom Hermiony, która starała się rzecz całą przeprowadzić
jak najdyskretniej, Snape zaczął wyć przepitym głosem: „Jerusalem is lost! Jerusaleeeeem is lost!”
- Cicho! Profesorze, nic nie jest
lost, pokonaliśmy Voldemorta, a pan w
tej chwili idzie spać!
- Wygraliśmy! Hurra!
Hurrrrrraaaaa! Hurrrrrrrraaaaaaaaaaaaaa!
Hermiona
popadła niemal w rozpacz: byli dopiero przy Łazience Jęczącej Marty, został
jeszcze kawałek, kwatery Slytherinu będą w zasięgu…
- Profesorze, błagam, uczniowie pana
zaraz usłyszą. Potrzebne to panu?
- Hurrrrrraaaa! Voldemort kaputt!
Guten Morgen! Guten Morgen!
Wydawało
się, że ta niecudowna podróż we dwoje ciągnie się w nieskończoność. Hermiona
nie była pewna, czy idzie z Severusem do lochów, czy z Pierścieniem do Mordoru:
z każdą chwilą było coraz gorzej, Snape wydawał się coraz cięższy. Przynajmniej
tyle dobrze, że od pewnego momentu przestał śpiewać, wyć i ryczeć i tylko już
zwyczajnie, po pijacku gaworzył.
W
końcu dotarli pod drzwi komnaty Mistrza Eliksirów. Trzymając z nieludzkim
wysiłkiem Severusa na ramieniu, Hermiona jedną ręką otworzyła sobie drzwi, aby
następnie wtaszczyć nauczyciela do środka. Teraz już się nie przejmowała,
ciągnęła Snape’a za ramiona, a jego obcasy zostawiały na podłodze czarne ślady.
Z
impetem rzuciła go jak worek ziemniaków na łóżko, nie dbając nawet o to, żeby
zdjąć mu buty, i jak najszybciej wyszła z sypialni Snape’a. Stojąc jeszcze w
drzwiach, obejrzała się na czarną sylwetkę rozpłaszczoną w barłogu.
- Dobranoc, słodki książę –
warknęła ironicznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz